2016/05/22

III. Plan

       

„Cisza, przyjacielu,
rozdziela bardziej niż przestrzeń.
Cisza, przyjacielu,
nie przynosi słów,
cisza zabija nawet myśli”.

~ Halina Poświatowska 


       Opuściłam duszne pomieszczenie, w którym jeszcze kilka godzin temu rozhisteryzowana poddawałam się dotykowi opiekuńczego Akiego. Zastałam kuchnię w zupełnie innym stanie niż ją pozostawiłam. Być może poprzez widmo przeszłości, czające się w odmętach mojego umysłu, nie zauważyłam ilości krzeseł, a być może podczas mojej nieobecności ktoś je tutaj przyniósł i równiutko, tak by dotykały brzegu stołu, poustawiał. Stałam tak, tępo wpatrując się w ciemnobrązowe drewno zdobiące ich powierzchnię i starając przypomnieć sobie wszystko, co działo się przed moim kolejnym upadkiem. Tym razem na oczach kogoś zupełnie obcego. Człowieka, który od początku wydawał mi się ostoją siły i spokoju; przebiegłym lisem, żyjącym za maską odpowiedzialnego zastępcy. A ja odsłoniłam przed nim zakamarki swojej duszy. Pozwoliłam im zaznać odrobimy wolności, spuściłam bariery, otworzyłam zamki. Byłam głupim gówniarzem, skoro na to pozwoliłam. Przeklęłam się siarczyście w myślach.
       Nie miałam żadnej gwarancji, że Aki zachowa resztki honoru i nikomu nie wyjawi mojej tajemnicy. Mając na myśli nikogo, chodziło mi tylko i wyłącznie o Haizakiego. Mój czas próby zostałby skrócony do momentu refleksji Shougo nad moim niepewnym losem, po czym z hukiem wylądowałabym na bruku. Bez pasji, bez możliwości realizowania się, bez przyjaciół. Coraz częściej przyłapywała się na tym, iż moje życie stawianie było pod znakiem zapytania, malejącym lub rosnącym – w zależności od przytłaczających okoliczności.
       Minęły dopiero dwa dni. Niecałe. Czekała mnie jeszcze konfrontacja z resztą Trzynastki. Wzdrygnęłam się, przywierając plecami do chłodnej ściany. Sypki tynk posypał się na czubek mojej głowy. Z pewnością wdarł się również do oczu, ponieważ gwałtownie zapiekły, zaś widziany przeze mnie obraz stał się niewyraźny, niczym ukazywany za mgłą. Złapałam za kawałek materiału okalającego moją dłoń. Rana wciąż wydawała się świeża; z jakiegoś powodu nie znikała, nawet wówczas, gdy pozostawała niewidoczna dla otaczających mnie ludzi. Chciałam stąd wybiec, ale moje ciało pozostawało jak sparaliżowane, tkwiąc w tym samym chorym położeniu, z którego miałam mizerny punkt widzenia. Westchnęłam, kciukiem pocierając bandaż i pozwalając sobie na podjęcie szybkiej, ostatecznej decyzji. Powoli odbiłam się od płaskiej powierzchni, po czym chwiejnym krokiem ruszyłam przed siebie. Przekroczenie drewnianej, lekko naruszonej futryny okazało się znacznie łatwiejsze niż z początku to sobie wyobrażałam. Mimo to ręce miałam spocone ze stresu, a serce nieprzyjemnie kołatało się w piersi. Ucieczka nie wydawała się tchórzostwem. W tym momencie była ratunkiem. 
       Zalało mnie światło. Tak piękne i rażące, że musiałam zmrużyć oczy oraz zasłonić się ramieniem, by przypadkiem moje soczewki zbytnio nie ucierpiały. Jednak wyobraźnia spłatała mi figla. Oświetlenie stanowiły trzy tańczące płomienie świec poustawianych na dekielkach słoików. Wokół stołu stali ludzie, których wcześniej widziałam na boisku, jednak nie spostrzegłam ich postaci, gdy wpatrywałam się w meble. Opierali się nadgarstkami o oparcia krzeseł, pochylali, szeptali i żadne z nich nie zwróciło na mnie uwagi. Poczułam się odrzucona, speszona, także poirytowana, ale nie zmieniło to faktu, że zapragnęłam, tak jak oni, spędzać wieczory ze swoją rodziną.
       Odchrząknęłam, nabierając przeświadczenia, iż powinnam przypomnieć im o swoim istnieniu. Powtórzyłam ten gest dokładnie trzy razy, by potem usłyszeć huk upadającego na drewnianą podłogę krzesła, które rozbiło się na kilka części. Przestraszona i zupełnie zdezorientowana cofnęłam się o krok. Tłum rozstąpił się na boki, ukazując mi rozzłoszczonego Haizakiego. Gdyby wzrok mógł zabijać, zaznajamiałabym się z cmentarnym krajobrazem. Na moje szczęście chłopak nie zapoznał się ze sztuką bezdotykowego uśmiercania, dlatego wciąż z przyspieszonym oddechem wrastałam w podłogę, nadziewając się na poddenerwowane spojrzenia zgromadzonych. Pierwsze co przyszło mi na myśl, to szybkie rozładowanie napięcia unoszącego się pomiędzy mną a nimi. Tworzyło to wokół nas swego rodzaju mur, a właśnie tego chciałam uniknąć najbardziej – ograniczającej mnie izolacji.
        — Nie powiadomiłeś mnie o naradzie — rzuciłam z przekąsem, wzruszając ramionami.
       Najwyraźniej nie był skory do żartów, ponieważ w oka mgnieniu znalazł się przy mnie, fukając, jak rozjuszone zwierzę, przygotowujące się do skoku na ofiarę.
       — Potrzebujesz specjalnego zaproszenia?! — warknął, łapiąc mnie za nadgarstki i mocno mną potrząsając. Wydałam z siebie głuche jęknięcie, kiedy tracąc resztki zdrowego rozsądku cisnął mną o pobliską ścianę, przy okazji rozrzucając wokół karki papieru, które przed sekundą ściskał w dłoni. — Zadałem ci pytanie! — przypomniał, kiedy ja dusiłam się zaczerpniętym powietrzem i kurzem.     
       Od siły uderzenia bolały mnie szczęki, a płuca przeszywało nieprzyjemne uczucie ciągłego kłucia. Popatrzyłam na jego sylwetkę, zasłaniając twarz kotarą rozczochranych włosów. Jego muskularne ramiona unosiły się chaotycznie, zaś w oczach widziałam niczym nie zmąconą nienawiść, co przyprawiło mnie o natychmiastową pokorę oraz strach. Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek na jego wybuchy agresji zareagowała w ten sposób, jednakże patrząc na otaczających mnie ludzi; ich oddanie i posłuszeństwo, schowałam swoją dumę do kieszeni i zwiesiłam podbródek.
        — Przepraszam, Szefie  — wydukałam, odwracając głowę w bok i zagryzając dolną wargę, by przypadkiem nie wymsknęła mi się godna politowania uwaga na jego temat.
       Usłyszałam ciche westchnięcie, oznaczające, iż tym razem uda mi się bez szwanku wyjść z opresji. Chwilę potem spostrzegłam przed nosem jakiś niezidentyfikowany ruch. Mocniej przywarłam do ściany, narażając się na jej chłód; powtarzając w myślach: co najwyżej po prostu ci przywali. Nie poczułam kolejnej dawki bólu. Za to, gdy podniosłam wzrok jego dłoń była przyjaźnie wyciągnięta w moim kierunku. Na ustach Shougo błąkał się niepewny uśmiech. Wiedziałam, że poprzez kilkakrotnie powtarzające się prychnięcia ukrywał uniesione kąciku ust; znałam go zbyt dobrze, aby mógł mieć przede mną jakieś tajemnice.
       — Jest okey  — burknął.
       Chwyciłam za rękę, sprawnie podciągając się na równe nogi. Wciąż stanowiłam punkt największej obserwacji, bo nikt, poza Akim, nie odwrócił wzorku od rozgrywającej się w przeciwległym kącie sceny pojednania. Otrzepałam dół spodenek, pozbywając się z materiału szarawych śladów. Po raz pierwszy popatrzyłam na blat stołu. Piętrzyły się na nim sterty, wnioskując z charakteru pisma, niedbale zapisanego papieru. Aki błyskawicznie przebiegał wzrokiem od jednego dokumentu do drugiego. Wyglądało, że chce wszystko dokładnie zapamiętać i to jak najszybciej.
       Zastanawiałam się, jak zareagowałabym, gdyby to na mnie zawiesił czerwone tęczówki. Analizowałam swoje dotychczasowe reakcje. Złość, zażenowanie, zawstydzenie i czasami znienacka pojawiający się ucisk w dolnej części brzucha, chociażby wtedy, gdy złapał mnie za rękę. Ale kiedy jego wzrok przesunął po mojej sylwetce o sekundę za długo niż powinien – nie poczułam nic, poza kompletną pustką w głowie. Nie byłam zdolna wykonać jakiegokolwiek ruchu; zmroziło mnie. Oblizałam spierzchnięte wargi i otrząsnęłam się z letargu.
       Haizaki złapał mnie za łokieć, po czym pociągnął w stronę stołu, usadawiając obok wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyzny o czarnych, jak noc oczach, którymi zmierzył mnie, gdy tylko pojawiłam się – z pewnością – zbyt blisko. Mężczyzna zajmował miejsce po lewej stronie Haizakiego, co oznaczało, że był tutaj kimś znaczącym. Poczułam się cholernie mała i nieważna. Nieznajomy bawił się srebrnym długopisem, przekładając go przez palce lub stukając nim o blat stołu. Pod nosem mruczał nieznaną mi melodię, zerkając na mnie ukradkiem, co świetnie wyłapywałam. W końcu od ponad minuty nie oderwałam wzroku od jego lewego profilu, taksując każdy szczegół jasnego policzka.
       — Aż tak ci się podobam? — Uśmiechnął się filuternie, obnażając białe zęby. Poruszył przy tym brwiami, jednakże nadal w pełni na mnie nie spojrzał. Zesztywniałam, oblewając się pąsem. — To twoja pierwsza narada, hm? Cała drżysz! Ale nie martw się, nie zabijamy przy stole. — Jego uśmiech zmienił się z przyjaznego w pełen ironii. Przeszły mnie dreszcze.
       To był ten rodzaj uśmiechu, po którym wiesz, że rozmówca żartuje, będąc zupełnie poważnym. Szkoda, iż nie miałam pojęcia jak się zachować. Gdybym odwzajemniła gest mógłby potraktować mnie, niczym głupiutką dziewczynkę. Gdybym tego nie zrobiła, uznałby to za wyraz ignorancji, a skoro był i, przede wszystkim, poczuwał się do bycia ważnym, widziałby we mnie wroga.
       — Nie chrzań, Madara! Prędzej zażarłbyś własne gówno niż kogoś zastrzelił! Masz chujowego cela — burknął mężczyzna siedzący po przekątnej.
       Miał szare, odstające włosy, posturę boksera i przerażający błysk w oku. Jeśli maska nie zasłaniałaby mu twarzy, pewnie zobaczyłabym cyniczny, nieco wyzywający wyraz twarzy. Madara nadął policzki, momentalnie prostując się na krześle. Przez to wydawał się jeszcze większy. Niedługo utonęłabym w jego szerokiej klatce piersiowej! Wstrzymałam oddech, skuliłam się i zaczęłam myśleć o tym, że jestem niewidzialna, niedotykalna, nikomu nie zawadzam. Moje mięśnie były mocno napięte, a ramiona mimowolnie przylegały do boków, minimalizując powierzchnię, jaką zajmowałam. Na czole i karku poczułam zimny pot. To straszne! Jak dwójka ludzi może za jednym zamachem sprawić, że mimo pewności siebie jesteś okropnie słaby?!
       — Kaszalot! Nie powinieneś czyścić teraz jakiegoś grobu?! Twoi przyjaciele zdążyli się stęsknić! — warknął, posyłając mu zwycięskie spojrzenie spod przymrużonych powiek.
       — Zawsze mogę czyścić twój!
       — Spróbuj!
       Mężczyźni poderwali się w jednej sekundzie. Z mojego gardła wydobył się cichy pisk. Ci dwaj byli potężni. Obaj około dwóch metrów wzrostu, szerokie torsy, ramiona, niczym rzeźbione w marmurze, a twarze tak zacięte, że bałam się na nie spojrzeć. Opierali nadgarstki na blacie, pochylając się, a przy tym złowrogo klnąc pod nosem.
       Rozejrzałam się dookoła. Wszyscy byli pogrążeni w swoich zajęciach, nie zwracając uwagi na przyszłą rzeź, która rozpocznie się – wbrew temu, co mówił Madara – właśnie przy stole. Zagryzłam wewnętrzną stronę policzka. Madara złapał Kaszalota za kołnierz koszulki, siłą przybliżając go w swoim kierunku. Ich naburmuszone i zdeterminowane oblicza dzieliło zaledwie kilka magicznych centymetrów, które odseparowywały nad od rozmowy z grabarzem a propos wolnych miejsc na tokijskim cmentarzu komunalnym.
        — Ostatnie słowo? — wysyczał Madara.
       Jeżeli już musiałabym oskarżać kogoś o bycie agresywnym prowokatorem, to postawiłabym swoją kartę na Uchihę. Samo to, że nie odrywał oczu od gałek przeciwnika wydawało mi się impertynenckie, a demonstrowanie na oczach innych swojej siły – głupie i zachęcające do walki. Pomyślałam o nim, jak o wiecznym buntowniku; rebeliancie, który w imię wyznawanym wartości sprzeciwia się ogólnie przyjętym zasadom moralnym i prawnym. Co taki człowiek robił na ulicy? Powinien siedzieć w jakiejś tajnej krypcie, konstruując bomby, a potem podrzucając je do rządkowych budynków, by wywołać chaos i, zupełnie przypadkiem, znajdować się na językach wszystkich obywateli oraz mediów.
       Uśmiechnęłam się spostrzegając, jak wielka różnica dzieliła dwa światy, w których egzystowałam. Mój codzienny, gdzie poukładane życia, odprasowane mundurki i mieszające się ze sobą zapachy szkolnych detergentów i potu, czyniły wszystko składnym i… nudnym. I ten, w którym funkcjonowałam od niedawna, chaotyczny, pełen sprzeczności, nieszczęśliwy, ale wywołujący łzy radości. Świat, w którym ludzie skaczą sobie do gardeł, aby zaraz dać się za siebie pokroić.
       — Pieprz się! — Kaszalot chwycił na nadgarstek Madary. Od siły nacisku zbielały mu kostki, ale Uchiha nawet nie drgnął; lepiej – roześmiał się siarczyście, wkładając całą siłę w uderzenie, jakie zaserwował Kaszalotowi.
       Trudno się dziwić skoro drugą rękę wciąż miał wolną. Pięść Madary zetknęła się z jego policzkiem. Zamaskowany mężczyzna zatoczył się do tyłu, potrącając po drodze kilka krzeseł, które wywracając się, wywołały niemały hałas. Wyglądał na lekko zdezorientowanego, ale nie trwało to długo. Nerwowym gestem otarł kącik ust, skąd – jak myślę – leciała strużka krwi. Jego oczy zasłonił cień, a całe ciało drżało, przygotowując się do kontrataku. Stał w miejscu, uważnie, pełen nienawiści przypatrując się swojemu wrogowi. Odsunęłam się jeszcze bardziej, choć wątpiłam czy ta odległość pozwoli mi na zachowanie bezpieczeństwa. Cholera, dlaczego nikt nie reagował?!
       — Starzejesz się — mruknął Madara, zgarniając niesforny kosmyk za ucho. Obok płatka dostrzegłam wyraźny zarys blizny. Różowy numer trzynaście kontrastował z jego trupią skórą. Odruchowo dotknęłam bandaża, zastanawiając się czemu nadal go nie zdjęłam; wśród swoim nie miałam czego się wstydzić, nawet jeśli wyśmieją mnie za wybranie tak banalnego i widocznego miejsca, jak ręka.
       — Kto to mówi. Dawniej złamałbyś mi szczękę. — Kaszalot potarł wymienioną część ciała. Na jego twarzy zagościł spokój. — Trudno się dziwić, od kilku miesięcy siedzisz na dupsku i grzebiesz w papierach. Kiedy wreszcie dasz nam jakieś zlecenie, Haizaki? — zwrócił się do krążącego po pomieszczeniu chłopaka, lecz ten nie zaszczycił go nawet spojrzeniem, co wywołało konsternację.
       — Niedługo — odparł zdawkowo, przerzucając kolejny plik kartek.
       — Zawsze tak mówisz! A potem i tak tylko krążymy z kąta w kąt. — Mari podniosła się z miejsca i skrzyżowała ramiona na piersi. Przypominała niezadowoloną pięciolatkę, a na widok jej podrygujących kitek miałam ochotę roześmiać się.
       Haizaki gwałtownie przystanął, a cisza jaka zapanowała była prawie namacalna. Przygryzłam dolną wargę, analizując wszystko, co udało mi się wychwycić. Nie rozumiałam o jakie zlecenia chodziło. Koszykówka zeszła na dalszy plan – powiedział mi Aki. Na początku nie chciałam w to wierzyć, jednak każda sytuacja przemawiała na korzyść jego słów.
       — Nash wraca do Japonii — oznajmił niespodziewanie.
       Mogłam przysiąc, że wszyscy zebrani jednocześnie wciągnęli powietrze, wytrzeszczając na wierzch oczy. Sam Szef nie prezentował się obojętnie, jak miał w zwyczaju. Rozpoznawałam niepewność goszczącą w jego oczach i całej postawie; jakby zaraz miało wydarzyć się coś strasznego, a on będzie za to odpowiedzialny lub to powstrzyma. Pytanie: czym było ów to?
       — Próbujesz nas nastraszyć? — Madara przerwał milczenie, podejrzliwie unosząc brew.
       — Chciałbym, żeby tak było — westchnął. — To nie jest dobry czas na zadania. Zrozumcie, że jeden błąd i jesteśmy pogrzebani. Nie zamierzam sam kopać sobie grobu — oświadczył z taką zaciętością, że momentalnie zesztywniałam.
       — Nash zrobi to, jeśli będziemy stać w miejscu.
       Aki dokładnie wycedził każde słowo, uderzając skoroszytem o blat stołu. Madara zaplótł dłonie na karku i odchylił się do tyłu, patrząc wprost na biały sufit; myślał nad czymś intensywnie, a ja znowu nie mogłam uczestniczyć w dyskusji. Mój brak informacji na wszelkie tematy był irytujący i prezentował mnie w złym świetle. Musiałam to zmienić, a żeby to zrobić, wystarczyło przycisnąć Haizakiego do muru.
       — Moglibyśmy wzmocnić patrole — odezwał się ktoś z tyłu. — Przynajmniej nie weszliby na nasz teren.
       — Sami nie damy rady — pisnęła Mari. Nie wyglądała tak pewnie, jak dotychczas. Odniosłam wrażenie, że jakaś granica w jej wnętrzu została naruszona. — Policja o niczym nie wie, nikt nam nie pomoże.
       — Nie ma sensu ich zawiadamiać. W końcu od lat próbują dorwać kogoś z boiska. Już wolę wpaść w łapy tego skurwysyna. — Pies niespodziewanie zjawił się obok mnie, zaszczycając innych cwaniackim uśmieszkiem. Przysunęłam się bliżej jego ramienia. Potrzeba bliskości i otuchy rosła we mnie z każdą mijającą sekundą.
       — Istnieje sposób, aby podnieść ich czujność — wypaliłam nim zdążyłam dogłębnie przemyśleć plan, jaki zamierzałam im przedstawić. Wszystkie pary oczu zwróciły się w moją stronę. Poczułam się zażenowana, ale dalej brnęłam. — Słyszałam, że niedługo w centrum ma odbyć się festiwal świateł… Chyba za tydzień, może półtora.
       — Nash będzie tu za trzy dni — rzucił Haizaki. — Przyda się. — Podsunął mi mapę przedstawiającą środek Tokio.
       — Na najwyższym budynku ma zostać wyświetlony jakiś obraz. Żeby zwrócić uwagę ludzi, okoliczne domy i sklepy zostaną pozbawione prądu. Z tego, co mi wiadomo, na festiwalu będzie obecnych kilka jednostek specjalnych do pilnowania porządku publicznego. — Przesunęłam palcem po ulicach i zatrzymałam go dopiero na największym wieżowcu. Wpatrywali się we mnie, niczym zahipnotyzowani. Poza Akim. On uśmiechał się tajemniczo, a ja bardzo chciałam, aby obserwował mnie i był ze mnie dumny.
       — Sugerujesz, żebyśmy ich zaatakowali? — Pies drapał się po karku. — To chore! — wykrzyknął pełen pozytywnej energii, która zmalała pod wpływem mojego karcącego spojrzenia.
       — Nie. Moglibyśmy włamać się do sterowni, odwrócić uwagę techników i przejąć kontrolę. Wyświetlilibyśmy własny obraz! Dodatkowo można zatrzymać cały ruch uliczny. Więcej odbiorców równa się więcej strachu, a co za tym idzie?
       — Wzmożona czujność mundurowych — odpowiedział Haizaki.
       — Czekaj, czekaj. Co ma obraz do tego wszystkiego? — Pies nie dawał za wygraną.
       — Jeżeli wrzucimy coś niepokojącego a la szajka przestępców, ludzie zaczną się obawiać, że planujemy jakiś atak. Wówczas damy wolną rękę policji — Kaszalot wyjaśnił prędko. Głos drżał mu od nadmiaru emocji i ekscytacji. Przez chwilę nie potrafiłam opanować uśmiechu. — Że też jesteś informatorem — prychnął, mierząc Psa od stóp po czubek głowy.
       — I to najlepszym. — Chłopak przycisnął kciuk do piersi. — Zróbmy to, Kami! — Położył mi dłoń na ramieniu, po czym wzmocnił uścisk.
       — To dobry plan — odezwał się Aki, przybliżając się do stworzonego wokół mnie kręgu. — Jestem pod wrażeniem, Kami. Jest tylko jeden problem. — Błyskawicznie spoważniał. — Centrum to nie jest nasz teren. Narazimy się na złapanie i przez gliny, i przez takich, jak my. To za duże ryzyko. Poza tym, współpraca z policją nigdy nie wychodziła na dobre.
       — A kto mówi o jakiejkolwiek współpracy?! — warknęłam. — Nocą trudno rozpoznać sprawców!
       — Szczególnie przy takiej ilości świateł — prychnął, uśmiechając się ironicznie.
       — Sama sobie poradzę! — ryknęłam, uderzając pięścią w mapę.
       — Chętnie to zobaczę. — Postawił kolejny krok do przodu.
       — Spokój! — Haizaki przywołał nas do należytego stanu. — Jeszcze waszych bezsensownych kłótni mi brakuje — syknął, dając nam do zrozumienia, że takiego zachowania tolerować nie będzie. — Robimy tak, jak powiedziała Kami. Postaram się wyznaczyć osoby odpowiedzialne za poszczególne etapy akcji. Jeżeli ktoś zawali – wylatuje — powiadomił, przesuwając złowrogim spojrzeniem po każdym z nas.
       Pies zagwizdał ostentacyjnie; przewróciłam oczami, upuszczając nieco frustracji. Kilka minut później rozeszli się, każde w swoją stronę.  Nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Stałam w miejscu i patrzyłam jak coraz to nowe osoby opuszczają pomieszczenie, nie zwracając na mnie uwagi. Kiedy wyszli opadłam na krzesło i wypuściłam powietrze. Myśli kotłowały się w mojej głowie. Miałam wrażenie, iż na mojej piersi osiadł jakiś ogromy kamień, którego sama nie byłam w stanie zrzucić.
       Bałam się, że podkusiłam ich do zrobienia czegoś złego, ale Madara na początku zasugerował mi: nie jedno mamy za kołnierzami. Potarłam dłonie, zorientowawszy się, jak bardzo są zimne.
       — Co jest? — Aki przykucnął przy moich kolanach, delikatnie się na nich opierając. Kciukiem potarł rozgrzaną skórę na udzie, wywołując przyjemne skurcze w podbrzuszu. Było mi goręcej niż wcześniej. Jak to możliwe, że niedawno się kłóciliśmy? Jak to możliwe, że bywały chwile, kiedy chciałam go zabić?
       Popatrzyłam na jego twarzy. Czerwone kosmyki przelepiły mu się do czoła, kontrastując z bladą cerą. Maleńki, brązowy pieprzyk znajdował się blisko rogówki oka. Zapragnęłam go dotknąć, poczuć pod opuszkami palców fakturę jego gładkiej skóry. Uśmiechnęłam się niepewnie.
       — Czytałeś kiedyś legendę o Edypie? — zapytałam, starając się zapamiętać każdy szczegół Akiego. Duże oczy, pogodny wyraz twarzy, rozwichrzona czupryna. Był po prostu piękny. A ja uwielbiałam pięknych ludzi.
       — Owszem. Czyżbyś przerabiała zagadkę? — Uniósł brew. Kiedy jego dłoń napotkała moją, przeszedł mnie dreszcz. Ten przypadkowy gest sprawił, że chciałam zatopić się w jego ramionach; spędzić przy nim resztę życia. Dotarło do mnie, że Aki powoli mnie w sobie rozkochiwał. Jednak ta myśli nie była do końca przerażająca czy zła. Bolała mnie tylko świadomość, że Aki nigdy nie zakocha się we mnie.  — Odpowiedź to człowiek lub sam Edyp. Chyba każda szkoła zadaje to samo — mruknął wesoło.
       — Chodzisz do szkoły? — zdziwiłam się. — Zawsze jesteś obecny tutaj.
       — Wywalili mnie zanim ją skończyłem. Zbyt często opuszczałem lekcje, aby mogli mnie zakwalifikować do kolejnej klasy. No i jeszcze czasem popadałem w kłopoty. — Zaśmiał się, przysuwając trochę bliżej. Jeszcze jeden ruch, a wtuli głowę w mój brzuch.
       Zrób to, cholero!
       — Czasem? — fuknęłam, pretensjonalnie unosząc brew.
       Zaśmiał się ochryple, powracając do pionowej postawy. Chciałabym cofnąć czas i nie wypowiedzieć tych słów. Bo co jeśli to właśnie one były zapalnikiem, który kazał mu się ode mnie odsunąć? Uśmiechnęłam się nieporadnie tuszując wewnętrzne emocje. W jednej sekundzie złapał mnie za łokieć i mocno pociągnął, tak że stałam na równych nogach, co gorsze, zaledwie kilka centymetrów od niego.
       — Pokaże ci resztę domu — zaproponował, a widząc z jakim zaangażowanie na mnie patrzył, odsunęłam od siebie nadchodzące zażenowanie, zastępując je zgodnym kiwnięciem podbródka.
       Poprowadził mnie przez znajomy mi korytarz z szeregiem wolnych pokoi, w których – jak wyjaśnił – czasami pomieszkiwali ludzie z Trzynastki. Końcowym elementem był garaż; pomieszczenie, które już miałam okazję podziwiać. Wciąż wydawało mi się magiczne, należące do bogatych pasjonatów mechanizacji i sportowych aut. Swoją drogą kilka z nich wisiało na podwyższeniach, a inne zajmowały tak zwane kanały. Między komputerami uwijało się kilku mężczyzn w niebieskich kombinezonach z szelkami. Przypatrywałam się temu urzeczona. Mimo smaru i zapachu opon wszystko, włącznie z białymi płytkami na ścianie, pozostawało nieskazitelnie czyste.
       — Siems, Aki! — Chłopak o złocistych włosach wychylił się spod samochodowego zawieszenia. Jego policzki umazane były czymś czarnym, a niebieskie oczy świeciły od nadmiaru ekscytacji. — Przyszedłeś skontrolować robotę? — zagadną, kompletnie mnie ignorując. Pamiętałam, że to on jako pierwszy przywitał się ze mną na boisku.
       — Dziś robię za przewodnika — zaśmiał się Aki, nieco skrępowanie poklepując mnie po ramieniu. — Kami to Kitsune. Ten gość to najlepszy mechanik jakiego znam!
       — I jedyny, który jest na tyle głupi, żeby reperować twoje szkody. — Westchnął, całkowicie wychodząc z kanału.
       Otarł ręce kawałkiem szarej szmatki, po czym powitał mnie ciepłym uśmiechem. Na oko był gdzieś w moim wieku, jednak wysoki wzrost i umięśniona sylwetka zacierały obraz licealnego chłopaczka bez mózgu. Emanował czymś, co natychmiastowo zaskarbiało moją sympatię i wywołało szeroki uśmiech. Ochoczo podałam mu rękę, jego własną lekko ściskając.
       — Czymś się zajmujesz? — zagadnął.
       — Jeszcze nie wiemy. Póki co zrobili z niej gracza, ale wiadomo, że żaden długo nie pociągnął. Sezonowa fucha równa się małe zarobki. — Aki podszedł do czarnego samochodu i delikatnie przejechał palcami po jego masce. Był pogrążony we własnych przemyśleniach. — Choć muszę przyznać, że ma niecodzienne pomysły. Sam słyszałeś, na naradzie dała popis.
       Ton jego głosu zaczynał mnie poważnie irytować. Aki był zmienny, cholernie zmienny. Z przyjaznego przystojniaka zamieniał się w podłą szuję, gotową trzymać z tymi, z którymi się opłaca. A w dodatku był zazdrosny o kogoś, kto mógł szybko zająć jego miejsce, chociaż niekoniecznie tego chciałam; zbyt wielka odpowiedzialność ciążyłaby na moich barkach.
       — Nie narzekaj, Aki. Takie twarde babki to w dzisiejszych czasach rzadkość… Przypomina mi kogoś — mruknął pod nosem, zwieszając głowę w dół. Na ułamek sekundy jego oczy przybrały lodowaty odcień błękitu.
       Aki znieruchomiał, gromiąc go ciężarem czerwonych tęczówek. Natychmiast pojawił się obok mnie, niby przypadkiem, odsuwając od Kitsune.
       — Ciekawe kogo? — Obcy głos przedarł gęstą atmosferę. Odwróciłam się w stronę głównych drzwi, gdzie o framugę opierał się czarnowłosy mężczyzna o cynicznym uśmieszku. Jeden rękaw jego czarnej koszulki zwisał bezwiednie.
       — Hebi, jak zwykle w dobrym humorze. To zaskakujące, jak na mordercę — prychnął blondyn, krzyżując ramiona na piersi. Obaj mierzyli siebie wzrokiem.
       — Czy wszyscy tutaj skaczą sobie do gardeł? — szepnęłam prosto w ucho Akiego.
       — Nope. Tylko ta dwójka… Madara i Kaszalot to kumple z podstawówki. — Nachylił się nade mną, gorącym oddechem drażniąc skórę koło ucha.
       — To nie ja spierdoliłem po całości — lekceważąco rzucił Hebi. — Prawdziwa tragedia romantyczna! —  wykrzyknął, rozkładając ramiona.
       —  Ty…Kurwa… —  Kitsune rzucił szmatką o podłogę i zaczął w niebezpiecznym tempie zbliżać się do Hebiego. Szczęście między oba panami stanął uparty Aki. Z racji temperamentów mogę pominąć szczegóły awantury i mordobicia, której nie trudno było się domyślić.





       Jakieś pięć siniaków, trzy rozerwane koszulki i okaleczone wargi, nosy oraz łuki brwiowe potem, siedziałam na przednim siedzeniu samochodu Akiego i przykładała mu do policzka torebkę z kilkoma kostkami lodu. Na skórze wystąpiły już ślady w postaci siniaków, ale to duma była najbardziej uszkodzona; w końcu to ja straciłam cierpliwość i rozdzieliłam ich, wykorzystując jakiś metalowy drążek, który do bólu przypominał katanę. Jeszcze nigdy tak szybko nie uciekałam przed zgrają agresywnych mężczyzn. Byłam zadowolona ze swojej kondycji, a na ich temat zmieniłam zdanie: jak kiedykolwiek mogłam pomyśleć o nich, jak o dojrzałych facetach?! Ta myśl wydawała mi się teraz zupełnie niedorzeczna, wzięta z kosmosu…Z czeluści czarnej dziury.
       Aki od ponad kilku minut mruczał pod nosem, jak zamierza zemścić się na swoich tymczasowych wrogach, najlepiej, kiedy mnie nie będzie na boisku, bo przecież według niego jestem agresywną, głupią suką. Mocniej przycisnęłam lód. Chłopak jęknął, krzywiąc się i mimowolnie odsuwając od mojej dłoni.
       — Siedź z dupą, jak należy! — syknęłam.
       Przewrócił oczami, powoli przylegając skórą do woreczka. Auto prowadził szybko; szarpał nim i co chwila mylił drogę, zmieniał pasy, wyprzedzał i komentował kogo popadnie, narażając się na wymierzone przeze mnie kopniaki. Nabrałam ochoty wysiąść na najbliższym czerwonym świetle.
       — Zwolnij, jesteśmy w centrum. — Oparłam potylicę o zagłówek, ukradkiem przyglądając się nudnemu widokowi zza szyby. Aki od dobrych kilku minut ignorował wszelkie przepisy ruchu drogowego i, chociaż lubiłam szybką jazdę, zaczynałam czuć się niekomfortowo.
       — Nie spieszy ci się? — zironizował.
       — Nienawidzę swojego domu — szepnęłam, nim ugryzłam się w język.
       To wystarczyło, by uprzednio wyszukawszy odpowiednie miejsce, zwolnił i zjechał na pobocze, zatrzymując samochód. Szarpnęło nami gwałtownie; pas bezpieczeństwa mocno przetarł po mojej szyi. Nie odwracałam głowy, łudząc się, że zrobił to z powodu własnych zachcianek, a nie przez to, co powiedziałam. Akiego nie mogła obchodzić moja struktura rodzinna, nawet w jednym, maleńkim procencie. Takim, który rozczuliłby mnie do granic ludzkiej możliwości. Otworzył szybę po swojej stronie, wyciągnął papierosa z paczki, a następnie włączył muzykę. Cichy dźwięk rockowej ballady uspokajał mnie, a jednocześnie wprawiał w lekkie osłupienie; oczekiwałam wyjaśnień, przecież mieliśmy jechać do domu.
       Papierosowy dym zamglił przestrzeń między nami, wdzierając się do oczu. Potarłam je dłonią, która została błyskawicznie szarpnięta. Aki ściskał moją rękę, kciukiem przesuwając po bandażu. Ta czynność absorbowała go na tyle, by podążał wzrokiem za swoimi powolnymi ruchami, nie racząc spojrzeć na mnie. Obserwowałam go z uwagą, wyłapując, jak mimowolnie poruszał ustami. Jednak nie wypowiedział żadnego słowa. Cisza przerywana odgłosami wydobywającymi się z głośników tworzyła wokół nas atmosferę intymności.
       — Czemu? — szepnął, unosząc podbródek. Jego wielkie, czerwone oczy przyglądały mi się z dołu, hipnotyzując mnie. — Czemu nienawidzisz swojego domu? — powtórzył, przysuwając się bliżej.
       W drugiej dłoni wciąż trzymał papierosa. Z jego końcówki popiół spadał na tapicerkę, rozbijając się o nią i pokrywając szarymi smugami. Zdjął rękę z mojej dłoni, umiejscawiając ją trochę powyżej kolana. W zetknięciu z moją skórą, wydawała się chłodnawa i kojąca.
       — To zbyt skomplikowane, Aki. Nikt nie wybiera miejsca, w którym się urodzi, ale mamy prawo zdecydować w jak dużym stopniu będziemy uznawać to miejsce za dom — wyjaśniłam.
       Przysłuchiwał się moim słowom, zgodnie kiwając głową. Odchylił się do tyłu i mocno zaciągnął nikotyną, przymykając przy tym powieki. Fakt, że dotykał mojej nogi powodował u mnie przyjemne skurcze w podbrzuszu. Gorąco wypełniało moje ciało, a dreszcze nie ustępowały, nawet gdy zagłuszałam je natłokiem myśli.
       — Nie sądziłem, że stać cię na takie mądrości, Kami — zaśmiał się, rozładowując napięcie, a właściwie totalnie miażdżąc moje wcześniejsze odczucia.
       Uderzyłam go w ramię, prychając pod nosem. Zachichotał jeszcze głośniej, osłaniając się przed moim ciosem i wytykając mi język. Zdążył pozbyć się papierosa, ale przysięgam, gdyby nadal go miał, wepchnęłabym mu go w gardło.
       — Jedź już, głupia cioto — warknęłam, zakładając ramiona na piersi.
       — Luz, przestań się tak wściekać. — Uniósł ramiona w geście kapitulacji i odpalił silnik samochodu.
       Wyjechaliśmy z zatłoczonego centrum, czemu towarzyszyło kilka głośnych wymian zdań z innymi kierowcami. Według Akiego oni zwyczajnie nie nadawali się na kierowców, a ich prawa jazdy są albo wynikiem przekupstwa, albo bardzo umiejętnego podrabiania. Krytykowała każdy jego wybuch złości; miałam serdecznie dość tego człowieka i chciałam, jak najszybciej znaleźć się w mieszkaniu, gdzie zamierzałam zaszyć się w swoim pokoju oraz oglądać chińskie bajki.
       Zaparkował tuż pod moim blogiem. Obskurnym, szarym budynkiem, z którego odpadał tynk, a czasami pijani ludzie wyskakiwali przez balkony. Pogotowie przyjeżdżało tu częściej niż do innych rejonów Tokio. Z większością mieszkańców tego zapyziałego osiedla ratownicy przeszli na ty. Wychodzenie po zmroku należało do najodważniejszych lub ludzi mających specjalnie układy z wyżej postawionymi w hierarchii sąsiedztwa osobami, czyli mowa o mnie. Matka zawsze panikowała, kiedy wracałam o nieodpowiedniej godzinie; bała się, że okoliczni złodzieje i ćpuny coś mi zrobią. Niestety nie wiedziała, iż znałam tych marginesów społeczeństwa do tego stopnia, że spędzałam u nich większość wolnego czasu.
       Wyskoczyłam z wnętrza auta, porywając ze sobą moją szmacianą torbę. Przyjemny wiatr zwiastujący noc owiał mnie, odsuwając całą duchotę dnia.
       — Do zobaczenia, Meine Liebie. — Pomachał mi, uśmiechając się szarmancko.
       Popatrzyłam na niego z ukosa. Niemiecki nigdy nie należał do kanonu lubianych przeze mnie przedmiotów, ale sposób w jaki wypowiedział słowa wywodzące się z tego języka, sprawiły, że mimowolnie się uśmiechnęłam. Zatrzasnęłam drzwi, speszona długim kontaktem wzrokowym.
       — Nie sądziłam, że stać cię na coś takiego, Aki. — Skopiowałam jego sposób mówienia.
       Przewrócił oczami i pokazał mi środowy palec. Zaraz potem odjechał znikając mi z pola widzenia. Po schodach wdrapałam się szybko. Drzwi były otwarte, więc wskoczyłam na korytarz mieszkania, starając się zachowywać niemal bezszelestnie. Obudzenie któregoś z domowników przysporzyłoby mi nie lada kłopoty. Ostatnie o czym marzyłam to nocna kłótnia.
       Błyskawicznie przeszłam przez korytarz, podążając wprost do kuchni. Poruszałam się po ciemku, w głowie mając cały plan domu z najmniejszymi szczegółami. Czasami tylko zahaczyłam o przypadkową ścianę. Było to wynikiem tego, że moje oczy pozostawały nieprzyzwyczajone do mroku; dezorientacja nie wchodziła w rachubę. Wtedy wszystko wymknęło się spod kontroli. Stawiając kolejne kroki, czułam się coraz pewniej, co spowodowało, że weszłam w szklane butelki po piwie, które ktoś pozostawił przy framudze. Te natychmiastowo przewróciły się, rozbijając i turlając po kafelkach; słowem: spowodowały nie będący mi na rękę hałas.
       Drzwi sypialni otworzyły się z rozmachem. Światło z wnętrza pokoju oślepiło mnie przez chwilę. Musiałam wyglądać nieco komicznie; zgarbiona, osłaniająca się i wystraszona, niczym szczur przyłapany na gorącym uczynku. W progu stał rosły mężczyzna w białym podkoszulku. Twarz miał wykrzywioną grymasem irytacji i niezadowolenia. Śmierdziało od niego alkoholem i tanimi papierosami samodzielnie robionymi w naszej piwnicy. Gach matki mierzył mnie tępym wzrokiem. Pewnie próbował sobie przypomnieć, że oprócz niego i jego kobiety, w tym domu żyje jeszcze jedna osoba. Ta cicha, wiecznie skrywająca się w pokoju córka marnotrawna, która ośmieliła się wywołać wilka z lasu; obudzić pana tego domu.
       — No! Przyszłaś wreszcie, kurwa! — krzyknął, rozkładając ramiona.
       To wcale nie był przyjazny gest. Chciał mi tylko pokazać, jak bardzo mną gardzi, jak bardzo ma gdzieś to, czy jestem, czy mnie nie ma. Chociaż pokusiłabym się o stwierdzenie, że woli, kiedy jestem nieobecna. W końcu matka nigdy mu się zbytnio nie stawiała, za to ja pełniłam tu rolę, tak zwanego, wrzodu na dupie. 
       — Języka w gębie ci zabrakło?! Pacz, Junko, twoja zasrana córeczka nie wie, co odpowiedzieć! — rechotał w najlepsze.
       Z sypialni nie dobiegł głos mojej matki. Szczerze, nawet nie liczyłam, że weźmie mnie w obronę. Odkąd straciła pracę ten skurwiel stał się jedynym środkiem naszego utrzymania. Zabawne, że uciekła przed piekłem, jakie zgotował nam mój ojciec, tylko po to, aby wpakować się w równie beznadziejne gówno. I to z własnego wyboru. Nie rozumiałam tego; praca zawsze się znajdzie, szczególnie, że matka była osobą wykształconą. Zastanawiałam się, czemu nie szukała innego rozwiązania, czemu lgnęła do kolejnego zapijaczonego tyrana, czemu nie pomyślała, że ja też mam coś do powiedzenia, na przykład to, że wolę spać pod mostem niż z nim pod jednym dachem.
       — Gdzie byłaś?! — Pochylił się nade mną, mocno chwytając za ramię. Niemal poczułam, jak rozszerzają mi się źrenice, a bicie serca zwiększa się o sto procent.
       Zostaw mnie!
       — U Midori. Uczyłyśmy się do sprawdzianie z chemii — wypaliłam, siląc się na drętwy uśmiech.
       Popchnął mnie na ścianę i, nim zdążyłam cokolwiek zrobić, jego twarda pięść zetknęła się z moim policzkiem. Przeszywający ból ogłuszył mnie na moment; obraz przed oczami pokryła ciemna, migocząca plama kolorów i bladości. Zatoczyłam się, po czym upadłam na kolana, zachłystując się nadmiarem powietrza. Odruchowo chwyciłam za piekące miejsce na skórze, nie ośmielając spojrzeć się na Kikkawę.
       — Kłamiesz! — ryknął, obijając ściśniętymi rękami przestrzeń pomiędzy nami.
       Odległość wydawała mi się tak mała, że gotowałam się na przyjęcie każdego ciosu, coraz mocniej zagryzając wnętrza policzków. Metaliczny posmak krwi, która wdzierała się do mojej buzi, niósł ze sobą pokłady goryczy. Podniosłam na niego oczy, natykają się na złowrogie, zwiastujące brutalność spojrzenie. Błyskawicznie chwycił ręką za moje włosy, zniżając mnie do poziomu podłogi; napuchniętym policzkiem zetknęłam się z kafelkami. Szarpnął gwałtowni, wywołując kolejną falę bólu. Tym razem znalazłam się nieco wyżej, ale nie zmieniło to sytuacji – wciąż byłam ciągnięta przez swojego ulubionego oprawcę. Był na tyle przewidywalny, a raczej mało kreatywny, iż doskonale zdawałam sobie sprawę, co dla mnie przygotował. Nastawiałam się na wydarzenia, jakie rozegrają się w łazience; próbowałam w kilka sekund unormować rwący się oddech, a myśli ulokować wokół przyjemnych aspektów. Jednak z dnia na dzień było ich mniej, wliczając to, że co wieczorny rytuał podtapiania stawał się dla mnie monotonny. Czułam się, jakby czas stawał w miejscu, wszystko było jak na zwolnionym tempie. Zastanawiałam się kiedy zacznę obserwować to zjawisko z boku.
       Weszliśmy do łazienki. Umywalka została po brzegi wypełniona wodą, a moje płuca powoli piekły, przypominając mi czasy, gdy miałam z nimi poważne problemy. Dzięki Kikkawie nadal je mam, jest może tylko trochę lepiej – umiem na dłużej wstrzymać powietrze. Uśmiechnął się jadowicie, wydając z gardła coś na wzór prychnięcia pełnego satysfakcji. Popchnął mnie jeszcze kilka razy, a potem bez zbędnych powiadomień, wepchnął głowę pod taflę wody. Zdążyłam tylko nabrać odrobiny powietrza, ale woda i tak dostała się do ust i nozdrzy. Od kilku dni nie próbowałam się szarpać. Nic to nie przynosiło, poza dłuższym katowaniem. Zimno cieczy zmroziło moją twarz. Gdy ośmieliłam się otworzyć oczy i skierować je w górę, zobaczyłam go. Poprzez bladą poświatę i falujący obraz widziałam wykrzywionego w grymasie zadowolenia Kikkawę.
       Po trzydziestu sekundach, które powoli liczyłam, osiągnęłam swój limit. Chociaż bardzo starałam się nie reagować, instynkt przetrwania wziął nade mną górę. Otworzyłam buzię, przysłaniając sobie widok masą bąbelków i zaczęłam gwałtownie się szarpać. Nie zważałam na chłód i ból; wykręcałam szyję pod różnymi kątami, łapiąc się uczucia, iż jego chwyt przegrywa ze mną. Próbowałam także kopać go w nogi, ale nie widząc w co celuję, moje stopy natrafiały na pustkę. To jak walka z wiatrakami. Kolejne sekundy były mordęgą. Kończyły mi się siły do przeciwstawiania się Kikkawie. Niemal czułam, jak coś ciężkiego naciska na moją klatkę piersiową, miażdży ją i ponownie naciska. Ostatnie szarpnięcie, tym razem nie z mojej strony, i znów mogłam oddychać. Mroczki przed oczami nie ustępowały. Bolał mnie karki, czubek głowy; płuca wołały o pomstę do nieba. Natarczywe pulsowanie w okolicach skroni nasilało się, kiedy wykonywałam gwałtowniejsze ruchy. Musiałam odzyskać ostrość widzenia i racjonalne myślenie, ale im bardziej się starałam, tym szybciej mój organizm odmawiał posłuszeństwa. Kto wie, co ten dupek jeszcze dla mnie szykował.
       Odwróciłam się powoli. Stał z zaplecionymi na nerkach rękami. Jego stanowcze oblicze nie zdradzało mi zbyt wiele. Przetarłam szczypiące oczy dłońmi. Mokre włosy przykleiły mi się do policzków, a kropelki wody spływały po karku w dół, mocząc koszulkę i wywołując niekomfortowe uczucie. Wzdrygnęłam się, zaś on uraczył mnie tylko westchnięciem.
       — Musiałem cię ukarać, Chinatsu. — Pozostawał zaskakująco spokojny. Byłam przyzwyczajona do jego zmiany nastrojów; zapewne chorował na niezdiagnozowaną dwubiegunówkę. — W tym domu nie kłamiemy. — Zaznaczył, kładąc mi rękę na czubku głowy. Delikatnie poklepał moje włosy, odwrócił się na pięcie i przeszedł korytarz, zatrzymując się przy drzwiach frontowych. Szybko uporał się z butami i mruknął: — Idę po piwo!
       Zdałam sobie sprawę, że to ja powinnam go ukarać. Bowiem w tym domu kłamiemy zawsze i od zawsze. Mówienie, iż tak nie jest, to czyste oszczerstwa. Oszukuje mama, ja, Kikkawa. Oszukiwał też mój ojciec, a my szukając prawdy, uciekłyśmy do kolejnej iluzji. Pozorne szczęście, jakie daje nam Kikkawa wykładając swoje pieniądze, nie jest warte poświęcenia i miłości, które mu oferowałyśmy. Robiłyśmy to razem, dopóki po raz pierwszy nie zostałam wciągnięta na ulicę; potem było z górki.
       Przeszłam przez korytarz, mijając sypialnię. Moja matka – porcelanowa lalka, siedziała na łóżku i wpatrywała się w środek jakiejś książki. Na jej twarzy gościła kamienna powaga; nie drgnął jej żaden mięsień, oczy nie poruszyły się, choć byłam święcie przekonana, że zdaje sobie sprawę z mojej obecności. Zachowywała się, niczym w transie, ignorując świat rzeczywisty. Sam brak reakcji na krzywdę dziecka czynił z niej skałę. Jednakże porcelanową lalą była wyłącznie dla mnie. Przy Kikkawie stawała się ciepłą, zaradną duszą towarzystwa. Dawała mu to, czego nie otrzymałby od innej kobiety; nie z tą brutalnością, wyglądem i inteligencją upośledzonej mydelniczki. Nie oszczędzała na niczym – zabawiała go, gotowała mu, sprzątała tylko, gdy był nieobecny, bo dźwięk odkurzacza działa mu na nerwy. Dla mnie zmieniła się tylko raz, właśnie w tą apatyczną figurkę.
       Prychnęłam pod nosem, gotując się ze złości. Może i mogłabym cokolwiek wskórać, ale jeśli nie zdążę przed powrotem Kikkawy, ponownie wyląduję pod wodą. Dotknęłam nabrzmiałego policzka. Pod wpływem zimnej wody ból nieco ustąpił, ale to chwilowe, zupełnie jak mój spokój.
       Wślizgnęłam się do swojego pokoju, w którym panowały egipskie ciemności. Po drodze zabrałam torbę, ulokowałam ją na krzesełku przy biurku. Zatrzasnęłam za sobą drzwi i położyłam się na podłodze. Palce stóp lekko wsunęłam pod łóżko, a następnie zaczęłam serię energicznych brzuszków. Potrzebowałam jakość oczyścić się z negatywnych doznań. Wysiłek fizyczny był najlepszym rozwiązaniem. Pomagał mi dbać zarówno o sferę psychiczną, jak i fizyczną. W obecnej sytuacji było to wskazane.
       Kropelki potu wystąpiły mi na czole. Czułam jak koszulka lepi mi się do pleców, a dłonie zaplecione na karku ślizgają się, utrudniając zachowanie odpowiedniej pozycji. Za każdym razem kiedy opadałam na drewnianą podłogę przez łopatki i kręgosłup przechodziły miliony ostrych igieł. Zaciskałam zęby, zmuszając się do zwiększenie tempa. Dostawałam zadyszki, którą starałam się zatrzymać; nikt nie mógł mnie usłyszeć. Moje starania przerwały wibracje telefonu. Usiadłam w siadzie skrzyżnym i, wsłuchując się w miarowe dźwięki telefonu, powoli dochodziłam do siebie. Nie miałam ochoty na rozmowy, a zważywszy, że numer pozostawał nieznany, nawet nie chciało mi się podnieść. Ale wibracje nie ustawały, a to mogło wywabić matkę lub Kikkawę, o ile wrócił, z sypialni. Położyłam się na plecach i wyciągnęłam do przodu, sięgając końcówkami palców po wystający z bocznej kieszeni torby telefon. Włączyłam na głośnomówiący i położyłam obok barku, nadal leżąc na podłodze.
       — Tak, słucham — odezwałam się, zdezorientowana ciszą.
       — Myślałam, że już cię nie znajdę! — Znajomy, kobiecy głos przekrzyczał jakiś szum po drugiej stronie aparatu. Zaskoczona, poderwałam się gwałtownie do pozycji siedzącej i w kompletnym oszołomieniu przyglądałam się urządzeniu. Jakby zaraz miała wyskoczyć z niego moja rozmówczyni. — Wkurwiłaś mnie swoim zniknięciem.
        Zawsze taka była. Sprawnie przechodziła do meritum. Miała miły głos, ale był on również nieco oschły, miejscami smutny, co zmuszało mnie do zachowania dokładnie takiej samej postawy.
       — Też się cieszę z naszej ponownej rozmowy — wyznałam.
       Nie było mi to na rękę, ale najwyraźniej nie miałam większego wyboru, jak wyjaśnić od początku powód mojego odejścia. Odetchnęłam powoli, nadgarstkiem ocierając pot z czoła. Czekała mnie zawiła i pełna pułapek rozmowa. Co gorsza, skoro udało jej się namierzyć mnie w ten sposób, odnalezienie adresu nie było problemem.
       — Sama nie wierzę w to, co mówię… Musimy się spotkać, i to jak najszybciej, Satori — warknęła, niechętnie wypowiadając mój dawny pseudonim.
       — Nie nazywaj mnie tak. To przeszłość, podobnie jak wy. — Złapałam telefon w celu rozłączenia się.
      — Musisz nam pomóc! Kurwa, Satori. Chyba coś nam się należy! Przyjęliśmy cię z otwartymi ramionami, byliśmy dla ciebie dobrzy, nie mieszaliśmy w gówniane sprawy, a ty masz nas w dupie… Daliśmy ci pseudonim… — Płakała. Z jej gardła wydobywały się pojedyncze, spazmatyczne szlochy, które chciała stłumić. Jednak mój słuch wyłapał drgania w jej głosie i charakterystyczne przerwy, jakie robiła między wyrazami.
       Zrobiło mi się jej żal. Miała rację; oni jako pierwsi pokazali mi świat ulicy, to że zostałam z niego wyciągnięta nie zależało od nich. Prawda jest taka, iż prawdopodobnie zatrzymaliby mnie przy sobie, ale moje tchórzostwo pozostawiło im marną kartkę na stole z przy głupawymi wyjaśnieniami i tak oto zniknęłam.
       Potarłam zmęczone skronie. Czyli wciąż nie nauczyłam się asertywności?
       — Więc? — burknęłam, jednocześnie wzruszając ramionami. Oby poczuła moją rezygnację i odpuściła.
       — Chodzi o nasze boisko… Ale to nie jest rozmowa na telefon.
       — Nie próbuj grać w coś, czego nie wygrasz! — syknęłam. — Nie wiem, o co ci chodzi. Jeżeli to przekręt, to wszyscy gorzko pożałujecie!
       — Nie, Satori, jesteś bezpieczna. Gorzej z nami… Słyszałaś, że Junior wraca do Japonii?
       Tym pytaniem zbiła mnie z pantałyku. Dziś nie słyszałam o niczym innym poza znanym przez ludzi ulicy Nashu. Zorientowała się, iż gość jest wyjątkowo niebezpieczny, a obstawa, która go pilnuje, uniemożliwia jakiekolwiek działania w celu pozbycia się tego pasożyta.
       — Tja, coś mi się o uszy obiło. — Przewróciłam oczami. — Podobno ma niezłą grupkę do swojej dyspozycji.
       — Kilkoro już wysłał; przylecieli wcześniej niż zakładaliśmy! — Była coraz bardziej rozhisteryzowana. Oni… Oni wycięli naszych… Wyrżnęli ich w pień… Zostało nas czworo…
       Czworo… Z trzydziestu… Znałam te osoby, znałam ich styl grania, to czym się zajmowali. Ich osobowości, przeszłość, zainteresowania, pseudonimy – wydawały mi się teraz odległe, jakby nigdy nie istniały. Pokusiłabym się o stwierdzenie, że pewnie tamten okres czasu był wyimaginowany. Zaraz przylecą tajni naukowcy, naprawią mnie i okaże się, iż mój mózg miał niecodzienną awarię. Wrócę do typowej dla szesnastoletniej uczennicy rzeczywistości, a moja rozmówczyni będzie po prostu dobrą koleżanką, nie menadżerką czegoś, co przestało funkcjonować… Przestało, bo większość nie żyje; zamordowano ich, zdechli. Pogrzebie ich piasek i będą równi, wszyscy dwa metry pod ziemią. Kto by pomyślał, że idea Pain’a znajdzie odzwierciedlenie w tym świecie.
       — Origami… — jęknęłam bezradna.
       — Błagam cię, Satori. Nie wiem, co robić. Nie wiem, gdzie jest reszta. Co jeśli… Pain… — wyłkała ostatkiem sił. — Pierwszy raz zetknęliśmy się z czymś takim. Wcześniej załatwialiśmy takie sprawy na innej drodze… Koszykówka, wyścigi, czasem dyplomacja…
      — Problem w tym, że wszystko się zmieniło. — Przytoczyłam jej słowa Akiego.  
       Zdałam sobie sprawę, że po mojej twarzy płyną łzy, a dłonie trzęsą się i drętwieją. Serce boleśnie kołatało się w piersi. Jakim cudem udało mi się zachować w głosie powagę? Zaciskałam palce na materiale koszulki, przyciskają czoło do zgiętych kolan. Zabili dwadzieścia sześć osób za jednym razem. Dziwił mnie fakt, że Origami nie zaalarmowała policji, ale pewnie sama trafiłaby na listę osób podejrzanych. Obecnie mogła załatwiać sprawy wyłącznie samodzielnie. Albo liczyła na mnie: przebojową Satori z przeszłością.
       Dokładnie pamiętam dzień, w którym przyjaciel Origami – niejaki Pain – tak mnie nazwał. Przyglądał mi się przez dłuższą chwilę. Pytał coś na temat moich oczu, ale poza tym, że są szare nie umiałam nic innego odpowiedzieć. Za każdym razem, gdy się jąkałam, klepał mnie po głowie i mówił, że nie mam się czego obawiać, bo w gruncie rzeczy wszyscy czegoś się boimy, chowamy coś przed światem, gotując piekło sobie lub drugiemu człowiekowi. Miał silną ideologię oko za oko, ząb za ząb; czasami uskuteczniał ją brutalnymi metodami, ale, mimo braku dowodów, wiedziałam, że dawniej to on był krzywdzony. Stąd pseudonim. Pain równa się ból. Pamiętam też, że uwielbiam japońskie legendy. Kupował książki o takiej tematyce. Istoty, jakie w nich spotykał, przyrównywał do ludzi. Satori – demon umiejący przejrzeć ludzkie serce – padł na mnie.
       — W porządku — powiedziałam po długim rozmyślaniu. — Gdzie proponujesz spotkanie?
       — Przy starej fabryce tkanin, niedaleko piątej dzielnicy — rzuciła na wydechu. Wyczułam od niej ulgę i radość. — Bądź sama. I lepiej weź coś do obrony, może się przydać… Tak na wszelki wypadek, Satori… Przyniosę dla ciebie coś specjalnego! — wykrzyknęła na koniec, urywając połączenie.
       Westchnęłam ociężale, ponownie kładąc się na plecach. Nie miałam w sobie energii, która pozwoliłaby mi na kolejną serię ćwiczeń. Moją głowę zaczęły zaprzątać różne myśli. Zaczynały się na tym, co ja tak właściwie robię, a kończyły na siniakach, które widniały na szyi Midori. Sama ich sobie nie zrobiła. Bądź co bądź, przyjaźniłyśmy się od lat, trudno mi było obojętnie przejść i zając się swoim życiem skoro ewidentnie widziałam, iż było coś nie tak.
       Poczułam się bezradna. Musiałam zachowywać się, niczym rasowa egoistka, bo bardzo pragnęłam zostać na Trzynastce; nie musieć znowu zmieniać drużyny. Cichutki głosik rozsądku podpowiadał mi, że powinnam z tym skończyć. Odstawić na boczny tor i ulicę, i przyjaciół, którzy nota bene wpędzą mnie w poważniejsze kłopoty niż mi się wydawało.
       Leżąc zaczynałam się zastanawiać, kiedy padną pierwsze strzały. Kiedy iskra przestanie być tylko czerwoną plamką, a stanie się płomieniem, który pochłonie nas wszystkich.
       Czworo z trzydziestu.
       Zapiekło mnie pod powiekami, ciało przeszył nieprzyjemny dreszcz. Cholernie ciężko myśleć o innych, gdy przy twojej skroni sterczy lufa. Jeśli dowiedzą się, że oprócz tej czwórki przeżył ktoś, kto nieoficjalnie wciąż należał do tego boiska, mogą próbować mnie znaleźć. Bałam się. Wmawianie sobie, że śmierć jest normalna dla ulicy było pozbawione sensu. Śmierć z głodu, z przedawkowania, pod kołami samochodu – one były na porządku dziennym. Nieraz rozmawialiśmy o weteranach boisk, którzy opuścili ten świat i to przez własną głupotę. Śmierć spowodowana przez drugiego człowieka… Nie potrafiłam poskładać myśli, dobrać odpowiednich słów, aby opisać to, jak obecnie się czułam. Skronie zapulsowały boleśnie.
       Zabić. Zabić wszystkich. Powyrzynać. Niech poczują, czym jest prawdziwy ból.
      Mogłabym przysiąc, że w głowie słyszę przygaszony, lodowaty ton Pain’a. Charakterystyczny dla jego dwojakiej natury wesołego zabójcy. Złapałam się za włosy, pierwsze łzy stoczyły się po policzkach, łaskocząc skórę i znikając na karku. Zacisnęłam zęby.
       Czworo z trzydziestu.
       Słowa Origami odbijały się echem po pomieszczeniu. Ściany zaczynały się kurczyć, odbierały mi oddech. Chciałam stać się częścią tego pokoju, wniknąć w jego obdrapane wnętrze, by nie musieć oglądać tego, co działo się wokół mnie. Ból głowy ustał, podobnie jak klaustrofobiczne wrażenia. Oczy nie produkowały już łez. Wezbrał we mnie gniew – następstwo strachu i rozpaczy. Dał o sobie znać w chwili, gdy pomyślałam o samotnej czwórce, która jest wystawiona; jak tarcze na strzelnicy. Naciskasz spust i koniec. Podziurawione.
       Zerwałam się na równe nogi. Nie wiedziałam czemu tak reagowałam. Normalna osoba wciąż by płakała. Ale od kiedy stałam się normalna? Nie z tym alter ego. Moja pięść zetknęła się ze ścianą. Kostki zabolały, spod zdartej skóry wypłynęły kropelki krwi. Ból przyniósł mi ulgę. Wyobrażałam sobie, że miejsce, z którym zetknęła się moja dłoń, z którego pod wpływem ciosu odpadał tynk, to tak naprawdę twarz oprawcy. Głównego sprawcy zamieszania – Nasha Golda Juniora. Uśmiechnęłam się złośliwie, po czym poprzysięgałam, że kolejny cios będzie zarezerwowany dla niego.
       Musiałam stać się silniejsza, pewniejsza, bardziej poinformowana. Gdy ukończę swój trening, wyjdę na spotkanie temu mężczyźnie. Nie poddam się dopóki go nie zobaczę i nie uduszę gołymi rękami. Tak jak on dusi moich bliskich.


<> 

       Pomieszczenie wydawało się przerażające. Wnikliwa ciemność otaczała nas zewsząd. Przez moment wypatrywałam świecących oczu, które mogłyby pojawić się w niemal namacalnej czerni. Ale nic się nie wydarzyło. Było po prostu trochę bardziej chłodno niż do tej pory. Mimo to czułam się notorycznie obserwowana. Każdy fałszywy krok oznaczał porażkę, dlatego od kilku dni unikałam wszelkich kontaktów. Rozmowa z Natsu była przypadkiem. Pożądanym przeze mnie, ale nie zmienia to faktu, że bardzo się wtedy bałam; nie tylko jej reakcji. Najgorsze, iż zauważyła siniaki. Zawsze była spostrzegawcza, a ja na tyle przerażona, by o tym zapomnieć. Na moją niekorzyść… Chyba.
       Po podłodze walały się jakieś graty, kilka podkoszulków i – być może – dwie piłki od kosza. Ominęłam je szybko i zgrabnie, po to, aby nie robić większego hałasu. Przedarłam się przez pierwsze pomieszczenia. Moje źrenice zaczęły mimowolnie przystosowywać się do panujących tutaj warunków. Rozróżniałam poszczególne kształty, dlatego rozpoznanie przykrytej kocem ludzkiej sylwetki nie zajęło mi dużo czasu. Przecisnęłam się pomiędzy kanapą a stolikiem usłanym apteczkami i przyklęknęłam przy boku sofy, przypatrując się czubkowi głowy chłopaka. Oddychał miarowo, choć dawało się usłyszeć pojedyncze szmery oraz chrząknięcia. Odwrócony do mnie tyłem, smacznie spał, okrywając całe swoje ciało. Wiedziałam, że robił to, abym zbytnio się nie martwiła. W końcu podczas przesłuchania nie wykazywali nawet grama litości, okładając go, wiążąc, pokazując, co zrobili z dwudziestoma sześcioma innymi graczami, ponieważ ci nie chcieli wyjawić ważnych informacji. Problem polegał na tym, że zostaliśmy uwikłani w coś, o czym nie mieliśmy żadnego pojęcia. Jednak oni nam nie wierzyli; cokolwiek byśmy nie powiedzieli, uznawali nas za kłamców. Brak możliwości obrony dawał nam się we znaki, szczególnie Kagamiemu, który przyjmował na siebie cały ciężar rozmów z nimi.
       Mruknął coś pod nosem, odwracając się do mnie przodem. Nawet poprzez ciemność byłam w stanie zobaczyć rozległe bruzdy i sińce zdobiące jego oblicze. Podbite oko puchło coraz bardziej, warga była pęknięta, a łuk brwiowy na pewno nadawał się do szycia. Kagami nie chciał iść do lekarza. Przyniosłoby to masę wyjaśnień, a gdyby oprawcy się dowiedzieli, byłoby po naszej dwójce. Nie chciałam kończyć z tym światem. Jednakże bardziej od śmierci bałam się życia bez Taigi. Ratował mi życie, zbierając baty także za mnie.
       — Jesteś — szepnął, ledwo wypowiadając słowa. Patrzył na mnie spod przymrużonej powieki; drugiej nie był w stanie otworzyć.
       Uśmiechnęłam się delikatnie, tuszując oznaki większego zainteresowania jego stanem zdrowia.
       — A no. Zostawiłeś drzwi otwarte, więc weszłam. — Wzruszyłam ramionami. — Nie powinieneś tak robić — wypaliłam.
       Policzki zapiekły mnie z zażenowania. Nic nie uchroni nas przed karą, którą dostajemy.
       — Denerwują się, gdy zamykam. Boją się, że ktoś ich zauważy. — Podparł policzek na łokciu, przez co miałam idealny widok na jego napięty mięsień. Skarciłam się w myślach. Nie powinnam myśleć o takich głupotach. Nie, kiedy wisi nad nim niebezpieczeństwo. — Co? — zapytał, spostrzegając mój wzrok na sobie.
       — Nic — odparłam z lekkością. — Zastanawiam się, jak możemy spełnić ich oczekiwania.
       Usiadł powoli, opierając się plecami o kanapę. Chwilkę mu to zajęło; krzywił się przy każdym ruchu. Ostatnim razem porządnie uwzięli się na jego żebra. Miałam nadzieję, że żadne nie została złamane. Brzegi jego torsu były opuchnięte i fioletowe.
       — Byłem u Chinatsu… — wyznał. Przytaknęłam mu. Podczas pogawędki z dziewczyną zorientowałam się, że ich spotkanie miało miejsce. — Ona nam pomoże, jeśli ją poprosimy, Midori — jęknął, łapiąc się za klatkę piersiową. — Bo wiesz… Znowu gra — zaśmiał się ochryple, ale zaraz zaniósł się kaszlem.
       I wtedy się rozpłakałam. Od rana czułam jak wielki kamień naciska na mnie w środku. Starałam się stłumić wszelkie emocje, odsuwając od siebie złe myśli. Teraz pękłam. Zakryłam buzię ustami i zaniosłam się urywanym szlochem. Łzy spływały po policzkach; ugięłam się i wylądowałam na kolanach. Kagami nachylił się do mnie, po czym pogładził mnie po ramieniu.
       — Boję się — wyłkałam.
       — Wiem. — Przysunął się bliżej. Złapał moją twarz pomiędzy swoje duże dłonie, sprawiając, że prawie w nich utonęłam.
       Patrzył na mnie z uczuciem. Swoim spojrzeniem dodawał mi otuchy, ale w karmazynowych tęczówkach widziałam coś więcej. Nie były ostoją spokoju, a jedynie rezygnacji. Należały do człowieka, który się poddał. Wzdrygnęłam się i zaszlochałam.
       — Powinniśmy spotkać się z jej ludźmi. Gdziekolwiek są, mogą nam pomóc, ale potrzebujemy sporo pieniędzy… Jak dobrze, że wszyscy jesteśmy w to zamieszani. — Na jego ustach zagościł ironiczny półuśmiech.
       Żałośnie pociągnęłam nosem, ocierając łzy z policzków. Zastanawiałam się, czy Chinatsu wiedziała o tragedii, jaka się wydarzyła.  Dwudziestu sześciu ludzi musiało zginąć, aby zleceniodawca masowego morderstwa nasycił swój głód. Przypływ nowego bólu ogarnął moje ciało.
       Następni może być my.
       — Nie płacz już, mała. — Puścił do mnie oczko. — Nie w takim gównie się siędziało.
       Skłamał. Poza uliczną koszykówką nigdy nie brał udziału w większych akcjach. Odniosłam wrażenie, że coś się zmieniło. Ulica nie była tak odległa i wroga, jak w tym parszywym momencie.
       Odwróciłam głowę w bok, natrafiając na małą fotografię zasłoniętą przez bandaż. Chwyciłam ramkę i powoli uniosłam. Była wyjątkowo czysta oraz krucha. Przybliżyłam ją do oczu i z wrażenie głośno wciągnęłam powietrze. Taiga obserwował moje reakcje, uśmiechając się pod nosem. Wyglądał na odprężonego. Zdjęcie przedstawiało naszą drużynę, łącznie z Natsu, która obejmowała Izukiego i Teppeia. Miała szeroko rozciągnięte kąciki ust. Mężczyźni musieli przyklęknąć, aby Kaminaga dosięgnęła do ich barków. Reszta po prostu stała i trzymała w rękach pomarańczowe piłki. Byliśmy szczęśliwi, nawet Chinatsu wówczas często się śmiała, żartowała i sama proponowała towarzyskie mecze. Ciekawe, czy teraz także jest starą, dobrą Chinatsu Kaminagą.
       Nie, nie może nią być. Przyjęła jakiś pseudonim, wmieszała się w grupkę, zapomniała o nas. Analizując jej umiejętności, pokusiłabym się o stwierdzenie, że należy do jakiejś ważniejszej szajki, co ma duży wpływ na naszą sytuację.
       —  No już, damy radę —  szepnął pocieszająco.
       —  Tak. Pewnie tak. —  Podniosłam się na równe nogi i nerwowo otrzepałam jeansy. — Wpadnę do ciebie jutro. Też jakoś o tej godzinie — rzuciłam na odchodne.
       Pomachał mi z niemałym trudem. Wyślizgnęłam się z mieszkania i szybko przemierzyłam klatkę schodową. Na dowrze było ciemno i, jak na ten miesiąc, niezwykle zimno. Odetchnęłam głęboko, wciągając do płuc multum świeżego powietrza. Niosło za sobą zapach nadchodzącego deszczu. Przyspieszyłam kroku, trzymając się głównych, zatłoczonych ulic. Życie w Tokio nigdy nie ustępowało. Nocą bywało bardzo głośne i rozrywkowe, co dawało mi poczucie jako takiego bezpieczeństwa. Wśród tłumu nikt mnie nie zaatakuje.
       Przeszłam obok ciemnej uliczki. Zimne dłonie wysunęły się z niej gwałtownie, przytrzymując kark, łokcie i na końcu zasłaniając buzię. Cuchnący oddech owiał moją skórę tuż nad uchem. Szarpnęłam się, ale mocny uścisk wzmocnił się, paznokciami raniąc skórę. Odwrócił mnie gwałtownie i wepchnął pomiędzy ohydne, zielone kontenery, których ktoś dawno nie opróżniał. Zatkałam nos, potykając się o własne nogi. Udało mi się jednak zachować równowagę.
       — Mamy do pogadania, księżniczko — syknął głos za mną.
       Czułam ucisk w żołądku. Wysoki mężczyzna o długich, czarnych i przetłuszczonych włosach przyglądał mi się cwaniacko. Kijem stukał o wewnętrzną stronę dłoni. W cieniu za nim czaiło się jeszcze kilka uzbrojonych osób. Ucieczka nie wchodziła w grę; to ślepy zaułek. Zbliżył się pewnym krokiem. Twardo stałam na nogach, skupiając swoją uwagę na jego dłoniach pokrytych strupami i obgryzionymi do krwi paznokciami. Przełknęłam gulę w gardle. Podziwianie jego obrzydliwości nie było dobrym pomysłem, zrobiło mi się niedobrze. Nogi miałam jak z waty, przez buzię przechodziły tylko niemrawe piski.
       — Pamiętam cię. — Splunął pod moje stopy. — Przesłuchiwałem twojego chłopaka. Fajnie było, księżniczko. Strasznie twardy koleś, szkoda, że tak szybko udało mi się go złamać — wybuchnął głośnym śmiechem. Pomiędzy jego towarzyszami powstały szydercze szmery skierowane w moją stronę.
       Przesunął palcem po moim nagim ramieniu. Odskoczyłam jak poparzona, ale ten skutecznie podciął mi nogi. Uderzyłam czołem o beton i krzyknęłam. Wtedy ostrą krawędź buta wbił w środek mojego brzucha. Zaniosłam się szlochem, kiedy ciało odmówiło mi posłuszeństwa i nakazało skulić się do pozycji embrionalnej. Zwymiotowałam, dławiąc się treścią swojego żołądka. Więc tak znęcali się nad Kagamim? Pewnie i tak prezentowałam się milion razy żałośniej niż chłopak. Nie ma co porównywać, byłam beznadziejna. Kosmyki włosów wysunęły się z kucyka i przykleiły do rozgorączkowanej skóry. Wnętrzności paliły mnie niemiłosierne, zaś nieprzyjemny posmak kwasu w buzi napawał obrzydzeniem. Otarłam usta wierzchem dłoni. Uniosłam podbródek i wyzywająco popatrzyłam mu w oczy. Zaskoczony uniósł brwi.
       — Jeszcze ci mało, księżniczko? — ryknął, odchylając się do tyłu.
       Drewno śmignęło obok, a następnie kij jaki trzymał, zetknął się z moim kręgosłupem. Bolało najbardziej z dotychczasowych ciosów. Krzyknęłam, aż zabolały struny głosowe. Ległam, niczym długa, nie umiejąc nawet wesprzeć się na nadgarstkach. Rozluźniłam mięśnie, mając nadzieję, że w ten sposób mniej odczuję skutki katowania.
       Drugi cios. Nie byłam w stanie rozróżnić poszczególnych kształtów. Wszystko zlewało się z ciemnością. Sylwetki ludzi migały mi przed oczami. Trzeci cios. Łzy poleciały mi z oczu. Dlaczego ciągle płakałam? Gdybym tylko chciała, mogłabym przemknąć się pod jego ramieniem, biec co sił w nogach, a potem przedrzeć się przez siatkę. Na pewno jest w niej jakaś dziura albo coś, co pozwoli mi podciągnąć się w miarę szybko i oddzielić od oprawcy. Ponownie zebrało mi się na wymioty. Powstrzymałam je. Leżenie w nich byłoby oznaką, jak bardzo upadłam; poddałam się. Trzeci cios. Mężczyzna, który przypominał mi szczura ryknął gwałtownie. Uderzenie nie nadeszło. Zamiast niego na policzku poczułam coś wyjątkowo ciepłego. Ośmieliłam się spojrzeć w górę.
       Facet szamotał się, jak w konwulsjach. Kij znajdował się na ziemi, kusząco blisko mojej ręki. Oprawca trzymał się za dłoń, z której wystawał nóż. Przedmiot przebił część ciała na wylot, zapewne natrafiając na żyłę, bo krew była wszędzie: na ziemi, na mnie, na jego ubraniu. Rozpłakałam się, po czym ostatkiem sił doczołgałam do kija, by wesprzeć się na nim. Nie próbowano mnie powstrzymać. Nic dziwnego. Gdy się odwróciłam pozostali kompanii mężczyzny-szczura leżeli bez ruchu, z szeroko otwartymi oczami. Zamarłam, niezdolna do poruszenia się. Wypuściłam broń z ręki i zaczęłam się cofać.
       Kto…?
       — Proszę, proszę. A mówiłeś, że mam chujowego cela. — Postawna sylwetka wyłoniła się z cienia.
       Mężczyzna podrzucał nóż w ręku i uśmiechał się intrygująco. Miał czarne, rozczochrane włosy, które zabrał w niechlujny kucyk. Za nim stał równie pewnie wyglądający facet o szarych włosach. Na twarzy miał maskę… i wyraz ignorancji.
       — Bo masz. — Wzruszył ramionami, sięgnął do kieszeni i wyjął jakąś małą książkę. Jak gdyby nigdy nic pogrążył się w lekturze, olewając to, co działo się wokół niego.
       Wstrzymałam oddech, podczas gdy mój przeciwnik klął pod nosem niezrozumiałe dla mnie słowa. A potem świst. Ostrze przeleciało koło mojego ucha i wbiło się mu trochę powyżej łokcia. Musiało cholernie boleć, bo zawył, wyginając się pod dziwnym kątem. Dreszcz przesunął się po całej długości moich pleców, skutecznie mnie unieruchamiając. Mimo to moje myśli biegły od jednego kierunku do następnego, zatrzymując się na nieznajomej dwójce.
       — Załatw to szybko, Madara. Nie mam ochoty spędzać tutaj całej nocy. Śmierdzi, i jakaś dziwka patrzy się na nas. Ją też trzeba będzie zlikwidować. — Przeszył mnie lodowatym spojrzeniem znad książki. Jęknęłam zrezygnowana. Nie byłam ani panią do towarzystwa, ani nie poczuwałam się do bycia martwą.
       — Czego w zdaniu: idę się zabawić nie zrozumiałeś? — wypalił czarnowłosy, mierząc tamtego złowrogim spojrzeniem. — Daj mi się nacieszyć wolnością!
       — Wszystkiego — odparł. — Łącznie z tym, co ja tutaj robię. Z tobą — wycedził.
       — Możesz śmiało spierdalać. — Ostentacyjnie pomachał mu ręką przed twarzą.
       Powstrzymałam przypływ histerycznego śmiechu. Ta dwójka najwyraźniej nic nie robiła sobie z tego, iż torturują jakiegoś człowieka na oczach szesnastolatki. Zamiast wyrzutów sumienia wchodzili ze sobą w zabawne dyskusje. Pewnie nie zauważyliby gdybym zniknęła.
       — Ktoś musi robić za twoją niańkę — prychnął znajomy Madary.
       — Oj, nie martw się. Nie skończę jak twoi kumple. — Puścił mu oko.
       Mężczyzna zrobił się cały czerwony z gniewu. Cisnął książką o beton i napiął mięśnie, przez co wydawał się potężniejszy i silniejszy.
       — Madara, chuju! — ryknął, zamachując się pięścią, która natrafiła na pustkę.
      Madara odskoczył w bok, śmiejąc się w najlepsze. Pomiędzy palcami lewej dłoni trzymał trzy srebrne noże, które połyskiwały w blasku księżyca. Popatrzyłam w bok. Szczur krzywiąc się, wyciągał z ramienia ostrza. Kiedy wreszcie udało pozbyć mu się obu, wstał bezszelestnie i wbił spojrzenie w kłócących się mężczyzn. Na jego twarzy wymalowała się satysfakcja oraz pewność siebie. Fuknął pod nosem, ścisnął rękojeści aż zbielały mu kostki i z biegu natarł na moich wybawicieli. Ci jednak byli zbyt zajęci sobą, aby wyczuć niebezpieczeństwo. Musiałam się odwdzięczyć. Odbiłam się od ziemi; kolano zakuło niemiłosiernie, pod powiekami pojawiły się łzy. Inne obrażenie również dały o sobie znać, ale sprintem pokonując odległość dzielącą mnie od pleców Szczura, udało mi się do niego dotrzeć. Rzuciłam się na niego, oplatając ramionami w pasie. Przeturlaliśmy się po ziemi, oboje krzycząc i wierzgając co sił. W efekcie mojego heroicznego czynu znajdował się nade mną z uniesionym nożem, gotowym do zatopienia w moim ciele. Złapałam mocno za jego nadgarstek, dociskając plecy do podłoża. Był silniejszy. Histeryczny oddech wydobywał się z moich płuc, a mięśnie paliły żywym ogniem.
       Nie dam rady. Nie dam rady. Nie dam rady.
       Końcówka noża przesunęła po moim policzku. Poczułam pieczenie, zaraz potem krew wypływającą z rany. Uśmiechnął się cynicznie i oblizał wargi, ukazując mi pożółkłe zęby. Mdliło mnie z nerwów. Jego tłuste włosy opadły kaskadą na jego ramiona, ograniczając mi pole widzenia, chociaż i tak barwy zlewały się w całość. Jeszcze milimetr i skończę swój żywot. Tu, w ciemnym, cuchnącym zaułku, bo chciałam się wykazać i pomóc komuś, kogo nawet nie znam. Chinatsu byłaby ze mnie dumna. Uczepiłam się tej myśli, pragnąc, aby była moją ostatnią.
       Zamknęłam oczy i powoli zaczęłam odpuszczać. Wtedy mężczyzna niespodziewanie jęknął i zwalił się na mnie, puszczając nóż, twarz kryjąc obok mojego barku. Uchyliłam powieki. Z jego karku wystawała rękojeść. Był martwy.
       Martwy.
      Krzyknęłam i zepchnęłam go z siebie, czołgając się jak najdalej od trupa. Zakryłam usta, niemal czując odór gnijącego trupa. Madara miał wypisany na twarzy uśmiech zadowolenia. Kawałkiem koszulki przecierał wyjęty z ciała nóż, pozbywając się krwi. Jego partner nie spuszczał ze mnie wzroku. Maska na jego buzi utrudniała mi wychwycenie mimiki i oszacowanie ile mam szans na przeżycie. Do tej pory szczęśliwa gwiazda wisiała nade mną i pomagała; przysyłała Kagmiego, a teraz dwój nieznajomych obrońców.
       — Przez chwilę wydawało mi się, że ona to Kami. — Madara wskazał na mnie palcem i ułożył usta w podkuwkę. Był mną rozczarowany.
       Kami – brzmiało dziwnie znajomo. Przecież Chinatsu nie przybrałaby tak kiczowatego pseudonimu. Zbyt proste w rozszyfrowaniu, za mało chwytliwe. Może właśnie o to jej chodziło? Chciała przestać być rozpoznawalną. O Satori wiedziała większość ulicy, o Kami nie dowie się nikt. Oblizałam popękane wargi, które zapiekły.
       — Jak ci na imię, dziecko? — Madara pochylił się nade mną, podpierając po bokach.
       — Nie jestem dzieckiem. Mam więcej lat niż wyglądam — wydukałam, rumieniąc się po czubek nosa. — Kim wy jesteście?! — wybuchłam niekontrolowanie.
       — Twoimi wybawicielami. Okaż szacunek! — Okładka książki uderzyła o moje czoło. Wielki guz jaki powstał po bijatyce z tamtym mężczyzną zabolał na tyle, żebym musiała krzyknąć, dociskając dłonie do skóry. — I przestań się wydzierać!
       — To z pewnością nie jest Kami. Ona by się nie darła. — Madara podrapał się po brodzie, zamyślając na dłuższy moment.
       Obaj odwrócili się na piętach i szybko zaczęli przemierzać zaułek, co jakiś czas wyjmując noże z poszczególnych ciał. Zdziwił mnie fakt, że żaden nie starał się mnie przekonywać, żebym nie szła na policję. Z drugiej strony co zwykli funkcjonariusze mogli zrobić tej dwójce, mając na świadka jedynie mnie – zwykłą szesnastolatkę.
      Zaświtało mi w głowie. Oni mogli mi pomóc, uratować Kagamiego i pozostałych z Pokolenia Cudów. Jeśli należą do boiska, daj Boże jednego z Wielkiej Trójki, to będą szanować koszykówkę, a potępiać brutalność z jaką działa Junior. W dodatku Kami – jeśli to Natsu – byłaby idealną przepustką.
       Zerwałam się pędem, wyprzedziłam zdezorientowanych facetów i zagrodziłam im drogę. Rozłożyłam ramiona w poprzek, zaś na twarzy przybrałam maskę odwagi. Wnętrzności skręcały mi się ze strachu i przejęcia.
       — Zabierzcie mnie do Kami! — rozkazałam, unosząc podbródek.
       Wymienili znaczące spojrzenia, których nie udało mi się rozszyfrować. Wstrzymałam oddech.
       — Nie nasyłamy na naszych zagrożenia — wycedził Madara.
       — To nie tak! — pisnęłam, przysuwając się bliżej. Poczułam, że w ich oczach muszę wypadać jako zdeterminowana wariatka. — Wydaje mi się… Nie… Znam Kami! — powiedziałam hardo, ściskając dłonie w pięści.
       Szarowłosy uniósł brew, patrząc na mnie z politowaniem. Prychnął coś pod nosem, po czym przewrócił oczami. Złapał mnie za łokieć i mocno wbił palce, ciągnąc za sobą. Wepchnął mnie na tylne siedzenie jakiegoś samochodu i, bez dalszych ceregieli, zatrzasnął mi drzwi przed nosem. Obaj wgramolili się zaraz po mnie; na zewnątrz przez kilka sekund dyskutowali, ale nie potrafiłam ich usłyszeć. Bałam się poruszyć o milimetr, a co dopiero podsłuchiwać.
       — Leż z głową nisko — polecił mi Madara. Siedział za kierownicą i tlił wcześniej zapalonego papierosa. — Pamiętaj… Kami pojawia się tylko po południu. — Odwrócił się. Przez ramię posłał mi cwaniacki uśmiech. Jego kompan odwrócił twarz do okna. — Spędzimy razem sporo czasu. Może wtedy powiesz nam, co robiłaś z ludźmi tego gnoja i dlaczego tak bardzo zależy ci na Kami — zarechotał.
       Zastygłam w bezruchu. Kiedy wyjechał na ulicę i coraz szybciej wyprzedzał spokojniejszych uczestników ruchu, przywarłam plecami do oparcia, głowę wciskając jak najbliżej drzwi. W ten sposób trudniej było mnie zobaczyć. Zapiekły mnie oczy, a chwilę potem gryzłam kostki u rąk, aby jakoś powstrzymać szloch. Zbyt wiele się wydarzyło, bym mogła powrócić do szarej normalności.
       A propos normalności. Zastanawiałam się, czy Chinatsu jest w pełni sprawna psychicznie, skoro obraca się – na własne życzenie – w takim podłym i plugawym środowisku. O co toczy się jej gra? Zemsta, adrenalina, skłonności samobójcze – wszystko idealnie określało Kaminagę. Mimo to, nadal niczego nie pojmowałam. Moje myśli zostały rozrzucone przez jedno, głuche pytanie:
       Czy Kami to ta sama osoba, o której myślę?




Od autorki: Wiem, nienawidzicie mnie, bo musieliście tyle czekać na kolejną notkę. Co gorsza to dopiero trzecia, gdzie tu kolejnych siedemnaście (patrz spis treści) xD. Zaraz Wam się jakoś wytłumaczę J. Mam bardzo napięty – że tak się wyrażę – grafik. Na kwiecień przypadały egzaminy, a od trzech tygodni walczę z rekomendacjami, przemówieniami, konkursami i prezentacjami, ponieważ chcę, żeby moje oceny były w miarę pozytywne xD. No i wciąż walczę z zakładką "Bohaterowie", która doprowadza mnie do szału xD
Obiecuję, że po szesnastym czerwca jestem do Waszej dyspozycji. Notki będą pojawiać się częściej; nie wiem, jak będzie teraz xD. O ile ktoś to jeszcze czyta :D.
Z góry przepraszam za wszelkie błędy; udziela mi się brak bety, heh.

W ramach rekompensaty zdradzę, iż w kolejnej notce pojawi się Sasuke, będzie więcej Madary, Kakshiego i Chinatsu. Trzymajcie kciuki, aby wszystko się udało! I nie zapomnijcie o komentarzu, chętnie poznam waszą opinię na temat notki. 

2 komentarze:

  1. Kurwa, i piszczałam jak rasowa sucz, kiedy był moment z Naruto xD nie no babo, rewelacyjnie piszesz! Warto czekać, oj warto. Mój mózg nie jest w stanie wykreować takich zdań jak ty tutaj. Szacun, beybe szacun.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Doczekasz się więcej momentów z Uzumakim. Blondyn jest filarem tego opowiadania. xD

      Usuń

CREATED BY
MAYAKO
ART: Katt Lett