„Cisza,
przyjacielu,
rozdziela bardziej
niż przestrzeń.
Cisza,
przyjacielu,
nie przynosi
słów,
cisza zabija
nawet myśli”.
~ Halina Poświatowska
Opuściłam duszne pomieszczenie, w którym jeszcze kilka godzin temu rozhisteryzowana poddawałam się dotykowi opiekuńczego Akiego. Zastałam kuchnię w zupełnie innym stanie niż ją pozostawiłam. Być może poprzez widmo przeszłości, czające się w odmętach mojego umysłu, nie zauważyłam ilości krzeseł, a być może podczas mojej nieobecności ktoś je tutaj przyniósł i równiutko, tak by dotykały brzegu stołu, poustawiał. Stałam tak, tępo wpatrując się w ciemnobrązowe drewno zdobiące ich powierzchnię i starając przypomnieć sobie wszystko, co działo się przed moim kolejnym upadkiem. Tym razem na oczach kogoś zupełnie obcego. Człowieka, który od początku wydawał mi się ostoją siły i spokoju; przebiegłym lisem, żyjącym za maską odpowiedzialnego zastępcy. A ja odsłoniłam przed nim zakamarki swojej duszy. Pozwoliłam im zaznać odrobimy wolności, spuściłam bariery, otworzyłam zamki. Byłam głupim gówniarzem, skoro na to pozwoliłam. Przeklęłam się siarczyście w myślach.
Nie miałam żadnej gwarancji, że Aki zachowa
resztki honoru i nikomu nie wyjawi mojej tajemnicy. Mając na myśli nikogo, chodziło mi tylko i wyłącznie o
Haizakiego. Mój czas próby zostałby skrócony do momentu refleksji Shougo nad
moim niepewnym losem, po czym z hukiem wylądowałabym na bruku. Bez pasji, bez
możliwości realizowania się, bez przyjaciół. Coraz częściej przyłapywała się na
tym, iż moje życie stawianie było pod znakiem zapytania, malejącym lub rosnącym
– w zależności od przytłaczających okoliczności.
Minęły dopiero dwa dni. Niecałe. Czekała
mnie jeszcze konfrontacja z resztą Trzynastki. Wzdrygnęłam się, przywierając
plecami do chłodnej ściany. Sypki tynk posypał się na czubek mojej głowy. Z
pewnością wdarł się również do oczu, ponieważ gwałtownie zapiekły, zaś widziany
przeze mnie obraz stał się niewyraźny, niczym ukazywany za mgłą. Złapałam za
kawałek materiału okalającego moją dłoń. Rana wciąż wydawała się świeża; z
jakiegoś powodu nie znikała, nawet wówczas, gdy pozostawała niewidoczna dla
otaczających mnie ludzi. Chciałam stąd wybiec, ale moje ciało pozostawało jak
sparaliżowane, tkwiąc w tym samym chorym położeniu, z którego miałam mizerny
punkt widzenia. Westchnęłam, kciukiem pocierając bandaż i pozwalając sobie na
podjęcie szybkiej, ostatecznej decyzji. Powoli odbiłam się od płaskiej
powierzchni, po czym chwiejnym krokiem ruszyłam przed siebie. Przekroczenie
drewnianej, lekko naruszonej futryny okazało się znacznie łatwiejsze niż z
początku to sobie wyobrażałam. Mimo to ręce miałam spocone ze stresu, a serce
nieprzyjemnie kołatało się w piersi. Ucieczka nie wydawała się tchórzostwem. W
tym momencie była ratunkiem.
Zalało mnie światło. Tak piękne i
rażące, że musiałam zmrużyć oczy oraz zasłonić się ramieniem, by przypadkiem
moje soczewki zbytnio nie ucierpiały. Jednak wyobraźnia spłatała mi figla.
Oświetlenie stanowiły trzy tańczące płomienie świec poustawianych na dekielkach
słoików. Wokół stołu stali ludzie, których wcześniej widziałam na boisku,
jednak nie spostrzegłam ich postaci, gdy wpatrywałam się w meble. Opierali się
nadgarstkami o oparcia krzeseł, pochylali, szeptali i żadne z nich nie zwróciło
na mnie uwagi. Poczułam się odrzucona, speszona, także poirytowana, ale nie
zmieniło to faktu, że zapragnęłam, tak jak oni, spędzać wieczory ze swoją rodziną.
Odchrząknęłam, nabierając
przeświadczenia, iż powinnam przypomnieć im o swoim istnieniu. Powtórzyłam ten
gest dokładnie trzy razy, by potem usłyszeć huk upadającego na drewnianą
podłogę krzesła, które rozbiło się na kilka części. Przestraszona i zupełnie zdezorientowana
cofnęłam się o krok. Tłum rozstąpił się na boki, ukazując mi rozzłoszczonego
Haizakiego. Gdyby wzrok mógł zabijać, zaznajamiałabym się z cmentarnym
krajobrazem. Na moje szczęście chłopak nie zapoznał się ze sztuką bezdotykowego
uśmiercania, dlatego wciąż z przyspieszonym oddechem wrastałam w podłogę,
nadziewając się na poddenerwowane spojrzenia zgromadzonych. Pierwsze co
przyszło mi na myśl, to szybkie rozładowanie napięcia unoszącego się pomiędzy
mną a nimi. Tworzyło to wokół nas swego rodzaju mur, a właśnie tego chciałam
uniknąć najbardziej – ograniczającej mnie izolacji.
—
Nie powiadomiłeś mnie o naradzie — rzuciłam z przekąsem, wzruszając ramionami.
Najwyraźniej nie był skory do żartów,
ponieważ w oka mgnieniu znalazł się przy mnie, fukając, jak rozjuszone zwierzę,
przygotowujące się do skoku na ofiarę.
— Potrzebujesz specjalnego zaproszenia?!
— warknął, łapiąc mnie za nadgarstki i mocno mną potrząsając. Wydałam z siebie
głuche jęknięcie, kiedy tracąc resztki zdrowego rozsądku cisnął mną o pobliską
ścianę, przy okazji rozrzucając wokół karki papieru, które przed sekundą
ściskał w dłoni. — Zadałem ci pytanie! — przypomniał, kiedy ja dusiłam się
zaczerpniętym powietrzem i kurzem.
Od siły uderzenia bolały mnie szczęki, a
płuca przeszywało nieprzyjemne uczucie ciągłego kłucia. Popatrzyłam na jego
sylwetkę, zasłaniając twarz kotarą rozczochranych włosów. Jego muskularne
ramiona unosiły się chaotycznie, zaś w oczach widziałam niczym nie zmąconą
nienawiść, co przyprawiło mnie o natychmiastową pokorę oraz strach. Nie
przypominam sobie, abym kiedykolwiek na jego wybuchy agresji zareagowała w ten
sposób, jednakże patrząc na otaczających mnie ludzi; ich oddanie i
posłuszeństwo, schowałam swoją dumę do kieszeni i zwiesiłam podbródek.
— Przepraszam, Szefie — wydukałam, odwracając głowę w bok i
zagryzając dolną wargę, by przypadkiem nie wymsknęła mi się godna politowania
uwaga na jego temat.
Usłyszałam ciche westchnięcie,
oznaczające, iż tym razem uda mi się bez szwanku wyjść z opresji. Chwilę potem
spostrzegłam przed nosem jakiś niezidentyfikowany ruch. Mocniej przywarłam do
ściany, narażając się na jej chłód; powtarzając w myślach: co najwyżej po prostu ci przywali. Nie poczułam kolejnej dawki
bólu. Za to, gdy podniosłam wzrok jego dłoń była przyjaźnie wyciągnięta w moim
kierunku. Na ustach Shougo błąkał się niepewny uśmiech. Wiedziałam, że poprzez
kilkakrotnie powtarzające się prychnięcia ukrywał uniesione kąciku ust; znałam
go zbyt dobrze, aby mógł mieć przede mną jakieś tajemnice.
— Jest
okey — burknął.
Chwyciłam za rękę, sprawnie podciągając
się na równe nogi. Wciąż stanowiłam punkt największej obserwacji, bo nikt, poza
Akim, nie odwrócił wzorku od rozgrywającej się w przeciwległym kącie sceny
pojednania. Otrzepałam dół spodenek, pozbywając się z materiału szarawych
śladów. Po raz pierwszy popatrzyłam na blat stołu. Piętrzyły się na nim sterty,
wnioskując z charakteru pisma, niedbale zapisanego papieru. Aki błyskawicznie
przebiegał wzrokiem od jednego dokumentu do drugiego. Wyglądało, że chce
wszystko dokładnie zapamiętać i to jak najszybciej.
Zastanawiałam się, jak zareagowałabym,
gdyby to na mnie zawiesił czerwone tęczówki. Analizowałam swoje dotychczasowe
reakcje. Złość, zażenowanie, zawstydzenie i czasami znienacka pojawiający się
ucisk w dolnej części brzucha, chociażby wtedy, gdy złapał mnie za rękę. Ale
kiedy jego wzrok przesunął po mojej sylwetce o sekundę za długo niż powinien –
nie poczułam nic, poza kompletną pustką w głowie. Nie byłam zdolna wykonać
jakiegokolwiek ruchu; zmroziło mnie. Oblizałam spierzchnięte wargi i otrząsnęłam
się z letargu.
Haizaki złapał mnie za łokieć, po czym
pociągnął w stronę stołu, usadawiając obok wysokiego, dobrze zbudowanego
mężczyzny o czarnych, jak noc oczach, którymi zmierzył mnie, gdy tylko
pojawiłam się – z pewnością – zbyt blisko. Mężczyzna zajmował miejsce po lewej
stronie Haizakiego, co oznaczało, że był tutaj kimś znaczącym. Poczułam się
cholernie mała i nieważna. Nieznajomy bawił się srebrnym długopisem,
przekładając go przez palce lub stukając nim o blat stołu. Pod nosem mruczał nieznaną
mi melodię, zerkając na mnie ukradkiem, co świetnie wyłapywałam. W końcu od
ponad minuty nie oderwałam wzroku od jego lewego profilu, taksując każdy
szczegół jasnego policzka.
— Aż tak ci się podobam? — Uśmiechnął
się filuternie, obnażając białe zęby. Poruszył przy tym brwiami, jednakże nadal
w pełni na mnie nie spojrzał. Zesztywniałam, oblewając się pąsem. — To twoja
pierwsza narada, hm? Cała drżysz! Ale nie martw się, nie zabijamy przy stole. —
Jego uśmiech zmienił się z przyjaznego w pełen ironii. Przeszły mnie dreszcze.
To był ten rodzaj uśmiechu, po którym
wiesz, że rozmówca żartuje, będąc zupełnie poważnym. Szkoda, iż nie miałam
pojęcia jak się zachować. Gdybym odwzajemniła gest mógłby potraktować mnie,
niczym głupiutką dziewczynkę. Gdybym tego nie zrobiła, uznałby to za wyraz
ignorancji, a skoro był i, przede wszystkim, poczuwał się do bycia ważnym,
widziałby we mnie wroga.
— Nie chrzań, Madara! Prędzej zażarłbyś
własne gówno niż kogoś zastrzelił! Masz chujowego cela — burknął mężczyzna
siedzący po przekątnej.
Miał szare, odstające włosy, posturę
boksera i przerażający błysk w oku. Jeśli maska nie zasłaniałaby mu twarzy,
pewnie zobaczyłabym cyniczny, nieco wyzywający wyraz twarzy. Madara nadął
policzki, momentalnie prostując się na krześle. Przez to wydawał się jeszcze
większy. Niedługo utonęłabym w jego szerokiej klatce piersiowej! Wstrzymałam
oddech, skuliłam się i zaczęłam myśleć o tym, że jestem niewidzialna, niedotykalna,
nikomu nie zawadzam. Moje mięśnie były mocno napięte, a ramiona mimowolnie
przylegały do boków, minimalizując powierzchnię, jaką zajmowałam. Na czole i
karku poczułam zimny pot. To straszne! Jak dwójka ludzi może za jednym zamachem
sprawić, że mimo pewności siebie jesteś okropnie słaby?!
— Kaszalot! Nie powinieneś czyścić teraz
jakiegoś grobu?! Twoi przyjaciele
zdążyli się stęsknić! — warknął, posyłając mu zwycięskie spojrzenie spod
przymrużonych powiek.
— Zawsze mogę czyścić twój!
— Spróbuj!
Mężczyźni poderwali się w jednej
sekundzie. Z mojego gardła wydobył się cichy pisk. Ci dwaj byli potężni. Obaj
około dwóch metrów wzrostu, szerokie torsy, ramiona, niczym rzeźbione w
marmurze, a twarze tak zacięte, że bałam się na nie spojrzeć. Opierali nadgarstki
na blacie, pochylając się, a przy tym złowrogo klnąc pod nosem.
Rozejrzałam się dookoła. Wszyscy byli
pogrążeni w swoich zajęciach, nie zwracając uwagi na przyszłą rzeź, która
rozpocznie się – wbrew temu, co mówił Madara – właśnie przy stole. Zagryzłam
wewnętrzną stronę policzka. Madara złapał Kaszalota za kołnierz koszulki, siłą
przybliżając go w swoim kierunku. Ich naburmuszone i zdeterminowane oblicza
dzieliło zaledwie kilka magicznych centymetrów, które odseparowywały nad od
rozmowy z grabarzem a propos wolnych miejsc na tokijskim cmentarzu komunalnym.
—
Ostatnie słowo? — wysyczał Madara.
Jeżeli już musiałabym oskarżać kogoś o
bycie agresywnym prowokatorem, to postawiłabym swoją kartę na Uchihę. Samo to,
że nie odrywał oczu od gałek przeciwnika wydawało mi się impertynenckie, a
demonstrowanie na oczach innych swojej siły – głupie i zachęcające do walki.
Pomyślałam o nim, jak o wiecznym buntowniku; rebeliancie, który w imię
wyznawanym wartości sprzeciwia się ogólnie przyjętym zasadom moralnym i
prawnym. Co taki człowiek robił na ulicy? Powinien siedzieć w jakiejś tajnej
krypcie, konstruując bomby, a potem podrzucając je do rządkowych budynków, by
wywołać chaos i, zupełnie przypadkiem, znajdować się na językach wszystkich
obywateli oraz mediów.
Uśmiechnęłam się spostrzegając, jak
wielka różnica dzieliła dwa światy, w których egzystowałam. Mój codzienny,
gdzie poukładane życia, odprasowane mundurki i mieszające się ze sobą zapachy
szkolnych detergentów i potu, czyniły wszystko składnym i… nudnym. I ten, w
którym funkcjonowałam od niedawna, chaotyczny, pełen sprzeczności,
nieszczęśliwy, ale wywołujący łzy radości. Świat, w którym ludzie skaczą sobie
do gardeł, aby zaraz dać się za siebie pokroić.
— Pieprz się! — Kaszalot chwycił na
nadgarstek Madary. Od siły nacisku zbielały mu kostki, ale Uchiha nawet nie
drgnął; lepiej – roześmiał się siarczyście, wkładając całą siłę w uderzenie,
jakie zaserwował Kaszalotowi.
Trudno się dziwić skoro drugą rękę wciąż
miał wolną. Pięść Madary zetknęła się z jego policzkiem. Zamaskowany mężczyzna
zatoczył się do tyłu, potrącając po drodze kilka krzeseł, które wywracając się,
wywołały niemały hałas. Wyglądał na lekko zdezorientowanego, ale nie trwało to
długo. Nerwowym gestem otarł kącik ust, skąd – jak myślę – leciała strużka
krwi. Jego oczy zasłonił cień, a całe ciało drżało, przygotowując się do
kontrataku. Stał w miejscu, uważnie, pełen nienawiści przypatrując się swojemu
wrogowi. Odsunęłam się jeszcze bardziej, choć wątpiłam czy ta odległość pozwoli
mi na zachowanie bezpieczeństwa. Cholera, dlaczego nikt nie reagował?!
— Starzejesz się — mruknął Madara,
zgarniając niesforny kosmyk za ucho. Obok płatka dostrzegłam wyraźny zarys
blizny. Różowy numer trzynaście kontrastował z jego trupią skórą. Odruchowo
dotknęłam bandaża, zastanawiając się czemu nadal go nie zdjęłam; wśród swoim
nie miałam czego się wstydzić, nawet jeśli wyśmieją mnie za wybranie tak
banalnego i widocznego miejsca, jak ręka.
— Kto to mówi. Dawniej złamałbyś mi
szczękę. — Kaszalot potarł wymienioną część ciała. Na jego twarzy zagościł
spokój. — Trudno się dziwić, od kilku miesięcy siedzisz na dupsku i grzebiesz w
papierach. Kiedy wreszcie dasz nam jakieś zlecenie, Haizaki? — zwrócił się do
krążącego po pomieszczeniu chłopaka, lecz ten nie zaszczycił go nawet
spojrzeniem, co wywołało konsternację.
— Niedługo — odparł zdawkowo,
przerzucając kolejny plik kartek.
— Zawsze tak mówisz! A potem i tak tylko
krążymy z kąta w kąt. — Mari podniosła się z miejsca i skrzyżowała ramiona na
piersi. Przypominała niezadowoloną pięciolatkę, a na widok jej podrygujących
kitek miałam ochotę roześmiać się.
Haizaki gwałtownie przystanął, a cisza
jaka zapanowała była prawie namacalna. Przygryzłam dolną wargę, analizując
wszystko, co udało mi się wychwycić. Nie rozumiałam o jakie zlecenia chodziło. Koszykówka zeszła na dalszy plan – powiedział
mi Aki. Na początku nie chciałam w to wierzyć, jednak każda sytuacja
przemawiała na korzyść jego słów.
— Nash wraca do Japonii — oznajmił
niespodziewanie.
Mogłam przysiąc, że wszyscy zebrani
jednocześnie wciągnęli powietrze, wytrzeszczając na wierzch oczy. Sam Szef nie
prezentował się obojętnie, jak miał w zwyczaju. Rozpoznawałam niepewność
goszczącą w jego oczach i całej postawie; jakby zaraz miało wydarzyć się coś
strasznego, a on będzie za to odpowiedzialny lub to powstrzyma. Pytanie: czym
było ów to?
— Próbujesz nas nastraszyć? — Madara
przerwał milczenie, podejrzliwie unosząc brew.
— Chciałbym, żeby tak było — westchnął. —
To nie jest dobry czas na zadania. Zrozumcie, że jeden błąd i jesteśmy
pogrzebani. Nie zamierzam sam kopać sobie grobu — oświadczył z taką
zaciętością, że momentalnie zesztywniałam.
— Nash zrobi to, jeśli będziemy stać w
miejscu.
Aki dokładnie wycedził każde słowo,
uderzając skoroszytem o blat stołu. Madara zaplótł dłonie na karku i odchylił
się do tyłu, patrząc wprost na biały sufit; myślał nad czymś intensywnie, a ja
znowu nie mogłam uczestniczyć w dyskusji. Mój brak informacji na wszelkie
tematy był irytujący i prezentował mnie w złym świetle. Musiałam to zmienić, a
żeby to zrobić, wystarczyło przycisnąć Haizakiego do muru.
— Moglibyśmy wzmocnić patrole — odezwał
się ktoś z tyłu. — Przynajmniej nie weszliby na nasz teren.
— Sami nie damy rady — pisnęła Mari. Nie
wyglądała tak pewnie, jak dotychczas. Odniosłam wrażenie, że jakaś granica w
jej wnętrzu została naruszona. — Policja o niczym nie wie, nikt nam nie pomoże.
— Nie ma sensu ich zawiadamiać. W końcu
od lat próbują dorwać kogoś z boiska. Już wolę wpaść w łapy tego skurwysyna. — Pies
niespodziewanie zjawił się obok mnie, zaszczycając innych cwaniackim
uśmieszkiem. Przysunęłam się bliżej jego ramienia. Potrzeba bliskości i otuchy
rosła we mnie z każdą mijającą sekundą.
— Istnieje sposób, aby podnieść ich
czujność — wypaliłam nim zdążyłam dogłębnie przemyśleć plan, jaki zamierzałam
im przedstawić. Wszystkie pary oczu zwróciły się w moją stronę. Poczułam się
zażenowana, ale dalej brnęłam. — Słyszałam, że niedługo w centrum ma odbyć się
festiwal świateł… Chyba za tydzień, może półtora.
— Nash będzie tu za trzy dni — rzucił
Haizaki. — Przyda się. — Podsunął mi mapę przedstawiającą środek Tokio.
— Na najwyższym budynku ma zostać
wyświetlony jakiś obraz. Żeby zwrócić uwagę ludzi, okoliczne domy i sklepy
zostaną pozbawione prądu. Z tego, co mi wiadomo, na festiwalu będzie obecnych
kilka jednostek specjalnych do pilnowania porządku publicznego. — Przesunęłam
palcem po ulicach i zatrzymałam go dopiero na największym wieżowcu. Wpatrywali się
we mnie, niczym zahipnotyzowani. Poza Akim. On uśmiechał się tajemniczo, a ja
bardzo chciałam, aby obserwował mnie i był ze mnie dumny.
— Sugerujesz, żebyśmy ich zaatakowali? —
Pies drapał się po karku. — To chore! — wykrzyknął pełen pozytywnej energii,
która zmalała pod wpływem mojego karcącego spojrzenia.
— Nie. Moglibyśmy włamać się do
sterowni, odwrócić uwagę techników i przejąć kontrolę. Wyświetlilibyśmy własny
obraz! Dodatkowo można zatrzymać cały ruch uliczny. Więcej odbiorców równa się
więcej strachu, a co za tym idzie?
— Wzmożona czujność mundurowych —
odpowiedział Haizaki.
— Czekaj, czekaj. Co ma obraz do tego
wszystkiego? — Pies nie dawał za wygraną.
— Jeżeli wrzucimy coś niepokojącego a la
szajka przestępców, ludzie zaczną się obawiać, że planujemy jakiś atak. Wówczas
damy wolną rękę policji — Kaszalot wyjaśnił prędko. Głos drżał mu od nadmiaru
emocji i ekscytacji. Przez chwilę nie potrafiłam opanować uśmiechu. — Że też
jesteś informatorem — prychnął, mierząc Psa od stóp po czubek głowy.
— I to najlepszym. — Chłopak przycisnął
kciuk do piersi. — Zróbmy to, Kami! — Położył mi dłoń na ramieniu, po czym
wzmocnił uścisk.
— To dobry plan — odezwał się Aki,
przybliżając się do stworzonego wokół mnie kręgu. — Jestem pod wrażeniem, Kami.
Jest tylko jeden problem. — Błyskawicznie spoważniał. — Centrum to nie jest
nasz teren. Narazimy się na złapanie i przez gliny, i przez takich, jak my. To
za duże ryzyko. Poza tym, współpraca z policją nigdy nie wychodziła na dobre.
— A kto mówi o jakiejkolwiek
współpracy?! — warknęłam. — Nocą trudno rozpoznać sprawców!
— Szczególnie przy takiej ilości świateł
— prychnął, uśmiechając się ironicznie.
— Sama sobie poradzę! — ryknęłam,
uderzając pięścią w mapę.
— Chętnie to zobaczę. — Postawił kolejny
krok do przodu.
— Spokój! — Haizaki przywołał nas do
należytego stanu. — Jeszcze waszych bezsensownych kłótni mi brakuje — syknął,
dając nam do zrozumienia, że takiego zachowania tolerować nie będzie. — Robimy
tak, jak powiedziała Kami. Postaram się wyznaczyć osoby odpowiedzialne za
poszczególne etapy akcji. Jeżeli ktoś zawali – wylatuje — powiadomił,
przesuwając złowrogim spojrzeniem po każdym z nas.
Pies zagwizdał ostentacyjnie;
przewróciłam oczami, upuszczając nieco frustracji. Kilka minut później rozeszli
się, każde w swoją stronę. Nie
wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Stałam w miejscu i patrzyłam jak coraz to
nowe osoby opuszczają pomieszczenie, nie zwracając na mnie uwagi. Kiedy wyszli
opadłam na krzesło i wypuściłam powietrze. Myśli kotłowały się w mojej głowie.
Miałam wrażenie, iż na mojej piersi osiadł jakiś ogromy kamień, którego sama
nie byłam w stanie zrzucić.
Bałam się, że podkusiłam ich do
zrobienia czegoś złego, ale Madara na początku zasugerował mi: nie jedno mamy
za kołnierzami. Potarłam dłonie, zorientowawszy się, jak bardzo są zimne.
— Co jest? — Aki przykucnął przy moich
kolanach, delikatnie się na nich opierając. Kciukiem potarł rozgrzaną skórę na
udzie, wywołując przyjemne skurcze w podbrzuszu. Było mi goręcej niż wcześniej.
Jak to możliwe, że niedawno się kłóciliśmy? Jak to możliwe, że bywały chwile,
kiedy chciałam go zabić?
Popatrzyłam na jego twarzy. Czerwone
kosmyki przelepiły mu się do czoła, kontrastując z bladą cerą. Maleńki, brązowy
pieprzyk znajdował się blisko rogówki oka. Zapragnęłam go dotknąć, poczuć pod
opuszkami palców fakturę jego gładkiej skóry. Uśmiechnęłam się niepewnie.
— Czytałeś kiedyś legendę o Edypie? —
zapytałam, starając się zapamiętać każdy szczegół Akiego. Duże oczy, pogodny
wyraz twarzy, rozwichrzona czupryna. Był po prostu piękny. A ja uwielbiałam
pięknych ludzi.
— Owszem. Czyżbyś przerabiała zagadkę? —
Uniósł brew. Kiedy jego dłoń napotkała moją, przeszedł mnie dreszcz. Ten
przypadkowy gest sprawił, że chciałam zatopić się w jego ramionach; spędzić
przy nim resztę życia. Dotarło do mnie, że Aki powoli mnie w sobie rozkochiwał.
Jednak ta myśli nie była do końca przerażająca czy zła. Bolała mnie tylko
świadomość, że Aki nigdy nie zakocha się we mnie. — Odpowiedź to człowiek lub sam Edyp. Chyba
każda szkoła zadaje to samo — mruknął wesoło.
— Chodzisz do szkoły? — zdziwiłam się. —
Zawsze jesteś obecny tutaj.
— Wywalili mnie zanim ją skończyłem.
Zbyt często opuszczałem lekcje, aby mogli mnie zakwalifikować do kolejnej
klasy. No i jeszcze czasem popadałem w kłopoty. — Zaśmiał się, przysuwając
trochę bliżej. Jeszcze jeden ruch, a wtuli głowę w mój brzuch.
Zrób
to, cholero!
— Czasem? — fuknęłam, pretensjonalnie
unosząc brew.
Zaśmiał się ochryple, powracając do
pionowej postawy. Chciałabym cofnąć czas i nie wypowiedzieć tych słów. Bo co
jeśli to właśnie one były zapalnikiem, który kazał mu się ode mnie odsunąć?
Uśmiechnęłam się nieporadnie tuszując wewnętrzne emocje. W jednej sekundzie
złapał mnie za łokieć i mocno pociągnął, tak że stałam na równych nogach, co
gorsze, zaledwie kilka centymetrów od niego.
— Pokaże ci resztę domu — zaproponował,
a widząc z jakim zaangażowanie na mnie patrzył, odsunęłam od siebie nadchodzące
zażenowanie, zastępując je zgodnym kiwnięciem podbródka.
Poprowadził mnie przez znajomy mi
korytarz z szeregiem wolnych pokoi, w których – jak wyjaśnił – czasami
pomieszkiwali ludzie z Trzynastki. Końcowym elementem był garaż; pomieszczenie,
które już miałam okazję podziwiać. Wciąż wydawało mi się magiczne, należące do
bogatych pasjonatów mechanizacji i sportowych aut. Swoją drogą kilka z nich
wisiało na podwyższeniach, a inne zajmowały tak zwane kanały. Między komputerami uwijało się kilku mężczyzn w niebieskich
kombinezonach z szelkami. Przypatrywałam się temu urzeczona. Mimo smaru i
zapachu opon wszystko, włącznie z białymi płytkami na ścianie, pozostawało nieskazitelnie
czyste.
— Siems, Aki! — Chłopak o złocistych
włosach wychylił się spod samochodowego zawieszenia. Jego policzki umazane były
czymś czarnym, a niebieskie oczy świeciły od nadmiaru ekscytacji. — Przyszedłeś
skontrolować robotę? — zagadną, kompletnie mnie ignorując. Pamiętałam, że to on
jako pierwszy przywitał się ze mną na boisku.
— Dziś robię za przewodnika — zaśmiał
się Aki, nieco skrępowanie poklepując mnie po ramieniu. — Kami to Kitsune. Ten
gość to najlepszy mechanik jakiego znam!
— I jedyny, który jest na tyle głupi,
żeby reperować twoje szkody. — Westchnął, całkowicie wychodząc z kanału.
Otarł ręce kawałkiem szarej szmatki, po
czym powitał mnie ciepłym uśmiechem. Na oko był gdzieś w moim wieku, jednak wysoki
wzrost i umięśniona sylwetka zacierały obraz licealnego chłopaczka bez mózgu.
Emanował czymś, co natychmiastowo zaskarbiało moją sympatię i wywołało szeroki
uśmiech. Ochoczo podałam mu rękę, jego własną lekko ściskając.
— Czymś się zajmujesz? — zagadnął.
— Jeszcze nie wiemy. Póki co zrobili z
niej gracza, ale wiadomo, że żaden długo nie pociągnął. Sezonowa fucha równa
się małe zarobki. — Aki podszedł do czarnego samochodu i delikatnie przejechał
palcami po jego masce. Był pogrążony we własnych przemyśleniach. — Choć muszę
przyznać, że ma niecodzienne pomysły. Sam słyszałeś, na naradzie dała popis.
Ton jego głosu zaczynał mnie poważnie
irytować. Aki był zmienny, cholernie zmienny. Z przyjaznego przystojniaka
zamieniał się w podłą szuję, gotową trzymać z tymi, z którymi się opłaca. A w
dodatku był zazdrosny o kogoś, kto mógł szybko zająć jego miejsce, chociaż
niekoniecznie tego chciałam; zbyt wielka odpowiedzialność ciążyłaby na moich
barkach.
— Nie narzekaj, Aki. Takie twarde babki
to w dzisiejszych czasach rzadkość… Przypomina mi kogoś — mruknął pod nosem,
zwieszając głowę w dół. Na ułamek sekundy jego oczy przybrały lodowaty odcień
błękitu.
Aki znieruchomiał, gromiąc go ciężarem
czerwonych tęczówek. Natychmiast pojawił się obok mnie, niby przypadkiem,
odsuwając od Kitsune.
— Ciekawe kogo? — Obcy głos przedarł
gęstą atmosferę. Odwróciłam się w stronę głównych drzwi, gdzie o framugę
opierał się czarnowłosy mężczyzna o cynicznym uśmieszku. Jeden rękaw jego czarnej
koszulki zwisał bezwiednie.
— Hebi, jak zwykle w dobrym humorze. To
zaskakujące, jak na mordercę — prychnął blondyn, krzyżując ramiona na piersi.
Obaj mierzyli siebie wzrokiem.
— Czy wszyscy tutaj skaczą sobie do
gardeł? — szepnęłam prosto w ucho Akiego.
— Nope. Tylko ta dwójka… Madara i
Kaszalot to kumple z podstawówki. — Nachylił się nade mną, gorącym oddechem
drażniąc skórę koło ucha.
— To nie ja spierdoliłem po całości —
lekceważąco rzucił Hebi. — Prawdziwa tragedia romantyczna! — wykrzyknął, rozkładając ramiona.
—
Ty…Kurwa… — Kitsune rzucił
szmatką o podłogę i zaczął w niebezpiecznym tempie zbliżać się do Hebiego.
Szczęście między oba panami stanął uparty Aki. Z racji temperamentów mogę
pominąć szczegóły awantury i mordobicia, której nie trudno było się domyślić.
Jakieś pięć siniaków, trzy rozerwane
koszulki i okaleczone wargi, nosy oraz łuki brwiowe potem, siedziałam na
przednim siedzeniu samochodu Akiego i przykładała mu do policzka torebkę z
kilkoma kostkami lodu. Na skórze wystąpiły już ślady w postaci siniaków, ale to
duma była najbardziej uszkodzona; w końcu to ja straciłam cierpliwość i
rozdzieliłam ich, wykorzystując jakiś metalowy drążek, który do bólu
przypominał katanę. Jeszcze nigdy tak szybko nie uciekałam przed zgrają
agresywnych mężczyzn. Byłam zadowolona ze swojej kondycji, a na ich temat
zmieniłam zdanie: jak kiedykolwiek mogłam pomyśleć o nich, jak o dojrzałych
facetach?! Ta myśl wydawała mi się teraz zupełnie niedorzeczna, wzięta z
kosmosu…Z czeluści czarnej dziury.
Aki od ponad kilku minut mruczał pod
nosem, jak zamierza zemścić się na swoich tymczasowych wrogach, najlepiej,
kiedy mnie nie będzie na boisku, bo przecież według niego jestem agresywną, głupią
suką. Mocniej przycisnęłam lód. Chłopak jęknął, krzywiąc się i mimowolnie
odsuwając od mojej dłoni.
— Siedź z dupą, jak należy! — syknęłam.
Przewrócił oczami, powoli przylegając
skórą do woreczka. Auto prowadził szybko; szarpał nim i co chwila mylił drogę,
zmieniał pasy, wyprzedzał i komentował kogo popadnie, narażając się na
wymierzone przeze mnie kopniaki. Nabrałam ochoty wysiąść na najbliższym
czerwonym świetle.
— Zwolnij, jesteśmy w centrum. — Oparłam
potylicę o zagłówek, ukradkiem przyglądając się nudnemu widokowi zza szyby. Aki
od dobrych kilku minut ignorował wszelkie przepisy ruchu drogowego i, chociaż
lubiłam szybką jazdę, zaczynałam czuć się niekomfortowo.
— Nie spieszy ci się? — zironizował.
— Nienawidzę swojego domu — szepnęłam,
nim ugryzłam się w język.
To wystarczyło, by uprzednio wyszukawszy
odpowiednie miejsce, zwolnił i zjechał na pobocze, zatrzymując samochód. Szarpnęło
nami gwałtownie; pas bezpieczeństwa mocno przetarł po mojej szyi. Nie
odwracałam głowy, łudząc się, że zrobił to z powodu własnych zachcianek, a nie
przez to, co powiedziałam. Akiego nie mogła obchodzić moja struktura rodzinna,
nawet w jednym, maleńkim procencie. Takim, który rozczuliłby mnie do granic
ludzkiej możliwości. Otworzył szybę po swojej stronie, wyciągnął papierosa z
paczki, a następnie włączył muzykę. Cichy dźwięk rockowej ballady uspokajał
mnie, a jednocześnie wprawiał w lekkie osłupienie; oczekiwałam wyjaśnień,
przecież mieliśmy jechać do domu.
Papierosowy dym zamglił przestrzeń między nami,
wdzierając się do oczu. Potarłam je dłonią, która została błyskawicznie
szarpnięta. Aki ściskał moją rękę, kciukiem przesuwając po bandażu. Ta czynność
absorbowała go na tyle, by podążał wzrokiem za swoimi powolnymi ruchami, nie
racząc spojrzeć na mnie. Obserwowałam go z uwagą, wyłapując, jak mimowolnie
poruszał ustami. Jednak nie wypowiedział żadnego słowa. Cisza przerywana
odgłosami wydobywającymi się z głośników tworzyła wokół nas atmosferę
intymności.
—
Czemu? — szepnął, unosząc podbródek. Jego wielkie, czerwone oczy przyglądały mi
się z dołu, hipnotyzując mnie. — Czemu nienawidzisz swojego domu? — powtórzył,
przysuwając się bliżej.
W drugiej dłoni wciąż trzymał papierosa.
Z jego końcówki popiół spadał na tapicerkę, rozbijając się o nią i pokrywając
szarymi smugami. Zdjął rękę z mojej dłoni, umiejscawiając ją trochę powyżej
kolana. W zetknięciu z moją skórą, wydawała się chłodnawa i kojąca.
— To zbyt skomplikowane, Aki. Nikt nie
wybiera miejsca, w którym się urodzi, ale mamy prawo zdecydować w jak dużym
stopniu będziemy uznawać to miejsce za dom — wyjaśniłam.
Przysłuchiwał się moim słowom, zgodnie
kiwając głową. Odchylił się do tyłu i mocno zaciągnął nikotyną, przymykając
przy tym powieki. Fakt, że dotykał mojej nogi powodował u mnie przyjemne
skurcze w podbrzuszu. Gorąco wypełniało moje ciało, a dreszcze nie ustępowały,
nawet gdy zagłuszałam je natłokiem myśli.
— Nie sądziłem, że stać cię na takie
mądrości, Kami — zaśmiał się, rozładowując napięcie, a właściwie totalnie
miażdżąc moje wcześniejsze odczucia.
Uderzyłam go w ramię, prychając pod
nosem. Zachichotał jeszcze głośniej, osłaniając się przed moim ciosem i
wytykając mi język. Zdążył pozbyć się papierosa, ale przysięgam, gdyby nadal go
miał, wepchnęłabym mu go w gardło.
— Jedź już, głupia cioto — warknęłam,
zakładając ramiona na piersi.
— Luz, przestań się tak wściekać. —
Uniósł ramiona w geście kapitulacji i odpalił silnik samochodu.
Wyjechaliśmy z zatłoczonego centrum,
czemu towarzyszyło kilka głośnych wymian zdań z innymi kierowcami. Według
Akiego oni zwyczajnie nie nadawali się na kierowców, a ich prawa jazdy są albo
wynikiem przekupstwa, albo bardzo umiejętnego podrabiania. Krytykowała każdy
jego wybuch złości; miałam serdecznie dość tego człowieka i chciałam, jak
najszybciej znaleźć się w mieszkaniu, gdzie zamierzałam zaszyć się w swoim
pokoju oraz oglądać chińskie bajki.
Zaparkował tuż pod moim blogiem.
Obskurnym, szarym budynkiem, z którego odpadał tynk, a czasami pijani ludzie
wyskakiwali przez balkony. Pogotowie przyjeżdżało tu częściej niż do innych
rejonów Tokio. Z większością mieszkańców tego zapyziałego osiedla ratownicy
przeszli na ty. Wychodzenie po zmroku należało do najodważniejszych lub ludzi
mających specjalnie układy z wyżej postawionymi w hierarchii sąsiedztwa
osobami, czyli mowa o mnie. Matka zawsze panikowała, kiedy wracałam o
nieodpowiedniej godzinie; bała się, że okoliczni złodzieje i ćpuny coś mi
zrobią. Niestety nie wiedziała, iż znałam tych marginesów społeczeństwa do tego
stopnia, że spędzałam u nich większość wolnego czasu.
Wyskoczyłam z wnętrza auta, porywając ze
sobą moją szmacianą torbę. Przyjemny wiatr zwiastujący noc owiał mnie,
odsuwając całą duchotę dnia.
— Do zobaczenia, Meine Liebie. — Pomachał mi, uśmiechając się szarmancko.
Popatrzyłam na niego z ukosa. Niemiecki
nigdy nie należał do kanonu lubianych przeze mnie przedmiotów, ale sposób w
jaki wypowiedział słowa wywodzące się z tego języka, sprawiły, że mimowolnie
się uśmiechnęłam. Zatrzasnęłam drzwi, speszona długim kontaktem wzrokowym.
— Nie sądziłam, że stać cię na coś
takiego, Aki. — Skopiowałam jego sposób mówienia.
Przewrócił oczami i pokazał mi środowy
palec. Zaraz potem odjechał znikając mi z pola widzenia. Po schodach wdrapałam
się szybko. Drzwi były otwarte, więc wskoczyłam na korytarz mieszkania,
starając się zachowywać niemal bezszelestnie. Obudzenie któregoś z domowników
przysporzyłoby mi nie lada kłopoty. Ostatnie o czym marzyłam to nocna kłótnia.
Błyskawicznie przeszłam przez korytarz,
podążając wprost do kuchni. Poruszałam się po ciemku, w głowie mając cały plan
domu z najmniejszymi szczegółami. Czasami tylko zahaczyłam o przypadkową
ścianę. Było to wynikiem tego, że moje oczy pozostawały nieprzyzwyczajone do
mroku; dezorientacja nie wchodziła w rachubę. Wtedy wszystko wymknęło się spod
kontroli. Stawiając kolejne kroki, czułam się coraz pewniej, co spowodowało, że
weszłam w szklane butelki po piwie, które ktoś pozostawił przy framudze. Te
natychmiastowo przewróciły się, rozbijając i turlając po kafelkach; słowem:
spowodowały nie będący mi na rękę hałas.
Drzwi sypialni otworzyły się z
rozmachem. Światło z wnętrza pokoju oślepiło mnie przez chwilę. Musiałam
wyglądać nieco komicznie; zgarbiona, osłaniająca się i wystraszona, niczym
szczur przyłapany na gorącym uczynku. W progu stał rosły mężczyzna w białym
podkoszulku. Twarz miał wykrzywioną grymasem irytacji i niezadowolenia.
Śmierdziało od niego alkoholem i tanimi papierosami samodzielnie robionymi w
naszej piwnicy. Gach matki mierzył mnie tępym wzrokiem. Pewnie próbował sobie
przypomnieć, że oprócz niego i jego kobiety, w tym domu żyje jeszcze jedna osoba.
Ta cicha, wiecznie skrywająca się w pokoju córka marnotrawna, która ośmieliła
się wywołać wilka z lasu; obudzić pana tego domu.
— No! Przyszłaś wreszcie, kurwa! —
krzyknął, rozkładając ramiona.
To wcale nie był przyjazny gest. Chciał
mi tylko pokazać, jak bardzo mną gardzi, jak bardzo ma gdzieś to, czy jestem,
czy mnie nie ma. Chociaż pokusiłabym się o stwierdzenie, że woli, kiedy jestem
nieobecna. W końcu matka nigdy mu się zbytnio nie stawiała, za to ja pełniłam tu
rolę, tak zwanego, wrzodu na dupie.
— Języka w gębie ci zabrakło?! Pacz,
Junko, twoja zasrana córeczka nie wie, co odpowiedzieć! — rechotał w najlepsze.
Z sypialni nie dobiegł głos mojej matki.
Szczerze, nawet nie liczyłam, że weźmie mnie w obronę. Odkąd straciła pracę ten
skurwiel stał się jedynym środkiem naszego utrzymania. Zabawne, że uciekła
przed piekłem, jakie zgotował nam mój ojciec, tylko po to, aby wpakować się w
równie beznadziejne gówno. I to z własnego wyboru. Nie rozumiałam tego; praca
zawsze się znajdzie, szczególnie, że matka była osobą wykształconą.
Zastanawiałam się, czemu nie szukała innego rozwiązania, czemu lgnęła do
kolejnego zapijaczonego tyrana, czemu nie pomyślała, że ja też mam coś do powiedzenia,
na przykład to, że wolę spać pod mostem niż z nim pod jednym dachem.
— Gdzie byłaś?! — Pochylił się nade mną,
mocno chwytając za ramię. Niemal poczułam, jak rozszerzają mi się źrenice, a
bicie serca zwiększa się o sto procent.
— U Midori. Uczyłyśmy się do
sprawdzianie z chemii — wypaliłam, siląc się na drętwy uśmiech.
Popchnął mnie na ścianę i, nim zdążyłam
cokolwiek zrobić, jego twarda pięść zetknęła się z moim policzkiem.
Przeszywający ból ogłuszył mnie na moment; obraz przed oczami pokryła ciemna,
migocząca plama kolorów i bladości. Zatoczyłam się, po czym upadłam na kolana,
zachłystując się nadmiarem powietrza. Odruchowo chwyciłam za piekące miejsce na
skórze, nie ośmielając spojrzeć się na Kikkawę.
— Kłamiesz! — ryknął, obijając
ściśniętymi rękami przestrzeń pomiędzy nami.
Odległość wydawała mi się tak mała, że
gotowałam się na przyjęcie każdego ciosu, coraz mocniej zagryzając wnętrza
policzków. Metaliczny posmak krwi, która wdzierała się do mojej buzi, niósł ze
sobą pokłady goryczy. Podniosłam na niego oczy, natykają się na złowrogie,
zwiastujące brutalność spojrzenie. Błyskawicznie chwycił ręką za moje włosy,
zniżając mnie do poziomu podłogi; napuchniętym policzkiem zetknęłam się z
kafelkami. Szarpnął gwałtowni, wywołując kolejną falę bólu. Tym razem znalazłam
się nieco wyżej, ale nie zmieniło to sytuacji – wciąż byłam ciągnięta przez
swojego ulubionego oprawcę. Był na tyle przewidywalny, a raczej mało kreatywny,
iż doskonale zdawałam sobie sprawę, co dla mnie przygotował. Nastawiałam się na
wydarzenia, jakie rozegrają się w łazience; próbowałam w kilka sekund unormować
rwący się oddech, a myśli ulokować wokół przyjemnych aspektów. Jednak z dnia na
dzień było ich mniej, wliczając to, że co wieczorny rytuał podtapiania stawał
się dla mnie monotonny. Czułam się, jakby czas stawał w miejscu, wszystko było
jak na zwolnionym tempie. Zastanawiałam się kiedy zacznę obserwować to zjawisko
z boku.
Weszliśmy do łazienki. Umywalka została
po brzegi wypełniona wodą, a moje płuca powoli piekły, przypominając mi czasy,
gdy miałam z nimi poważne problemy. Dzięki Kikkawie nadal je mam, jest może
tylko trochę lepiej – umiem na dłużej wstrzymać powietrze. Uśmiechnął się
jadowicie, wydając z gardła coś na wzór prychnięcia pełnego satysfakcji.
Popchnął mnie jeszcze kilka razy, a potem bez zbędnych powiadomień, wepchnął
głowę pod taflę wody. Zdążyłam tylko nabrać odrobiny powietrza, ale woda i tak
dostała się do ust i nozdrzy. Od kilku dni nie próbowałam się szarpać. Nic to
nie przynosiło, poza dłuższym katowaniem. Zimno cieczy zmroziło moją twarz. Gdy
ośmieliłam się otworzyć oczy i skierować je w górę, zobaczyłam go. Poprzez
bladą poświatę i falujący obraz widziałam wykrzywionego w grymasie zadowolenia
Kikkawę.
Po trzydziestu sekundach, które powoli
liczyłam, osiągnęłam swój limit. Chociaż bardzo starałam się nie reagować,
instynkt przetrwania wziął nade mną górę. Otworzyłam buzię, przysłaniając sobie
widok masą bąbelków i zaczęłam gwałtownie się szarpać. Nie zważałam na chłód i
ból; wykręcałam szyję pod różnymi kątami, łapiąc się uczucia, iż jego chwyt
przegrywa ze mną. Próbowałam także kopać go w nogi, ale nie widząc w co celuję,
moje stopy natrafiały na pustkę. To jak walka z wiatrakami. Kolejne sekundy
były mordęgą. Kończyły mi się siły do przeciwstawiania się Kikkawie. Niemal
czułam, jak coś ciężkiego naciska na moją klatkę piersiową, miażdży ją i
ponownie naciska. Ostatnie szarpnięcie, tym razem nie z mojej strony, i znów
mogłam oddychać. Mroczki przed oczami nie ustępowały. Bolał mnie karki, czubek
głowy; płuca wołały o pomstę do nieba. Natarczywe pulsowanie w okolicach skroni
nasilało się, kiedy wykonywałam gwałtowniejsze ruchy. Musiałam odzyskać ostrość
widzenia i racjonalne myślenie, ale im bardziej się starałam, tym szybciej mój
organizm odmawiał posłuszeństwa. Kto wie, co ten dupek jeszcze dla mnie
szykował.
Odwróciłam się powoli. Stał z
zaplecionymi na nerkach rękami. Jego stanowcze oblicze nie zdradzało mi zbyt
wiele. Przetarłam szczypiące oczy dłońmi. Mokre włosy przykleiły mi się do
policzków, a kropelki wody spływały po karku w dół, mocząc koszulkę i wywołując
niekomfortowe uczucie. Wzdrygnęłam się, zaś on uraczył mnie tylko
westchnięciem.
— Musiałem cię ukarać, Chinatsu. —
Pozostawał zaskakująco spokojny. Byłam przyzwyczajona do jego zmiany nastrojów;
zapewne chorował na niezdiagnozowaną dwubiegunówkę. — W tym domu nie kłamiemy. —
Zaznaczył, kładąc mi rękę na czubku głowy. Delikatnie poklepał moje włosy,
odwrócił się na pięcie i przeszedł korytarz, zatrzymując się przy drzwiach
frontowych. Szybko uporał się z butami i mruknął: — Idę po piwo!
Zdałam sobie sprawę, że to ja powinnam
go ukarać. Bowiem w tym domu kłamiemy zawsze i od zawsze. Mówienie, iż tak nie
jest, to czyste oszczerstwa. Oszukuje mama, ja, Kikkawa. Oszukiwał też mój
ojciec, a my szukając prawdy, uciekłyśmy do kolejnej iluzji. Pozorne szczęście,
jakie daje nam Kikkawa wykładając swoje pieniądze, nie jest warte poświęcenia i
miłości, które mu oferowałyśmy. Robiłyśmy to razem, dopóki po raz pierwszy nie
zostałam wciągnięta na ulicę; potem było z górki.
Przeszłam przez korytarz, mijając
sypialnię. Moja matka – porcelanowa lalka, siedziała na łóżku i wpatrywała się
w środek jakiejś książki. Na jej twarzy gościła kamienna powaga; nie drgnął jej
żaden mięsień, oczy nie poruszyły się, choć byłam święcie przekonana, że zdaje
sobie sprawę z mojej obecności. Zachowywała się, niczym w transie, ignorując
świat rzeczywisty. Sam brak reakcji na krzywdę dziecka czynił z niej skałę.
Jednakże porcelanową lalą była wyłącznie dla mnie. Przy Kikkawie stawała się
ciepłą, zaradną duszą towarzystwa. Dawała mu to, czego nie otrzymałby od innej
kobiety; nie z tą brutalnością, wyglądem i inteligencją upośledzonej
mydelniczki. Nie oszczędzała na niczym – zabawiała go, gotowała mu, sprzątała
tylko, gdy był nieobecny, bo dźwięk odkurzacza działa mu na nerwy. Dla mnie
zmieniła się tylko raz, właśnie w tą apatyczną figurkę.
Prychnęłam pod nosem, gotując się ze
złości. Może i mogłabym cokolwiek wskórać, ale jeśli nie zdążę przed powrotem
Kikkawy, ponownie wyląduję pod wodą. Dotknęłam nabrzmiałego policzka. Pod
wpływem zimnej wody ból nieco ustąpił, ale to chwilowe, zupełnie jak mój
spokój.
Wślizgnęłam się do swojego pokoju, w
którym panowały egipskie ciemności. Po drodze zabrałam torbę, ulokowałam ją na
krzesełku przy biurku. Zatrzasnęłam za sobą drzwi i położyłam się na podłodze.
Palce stóp lekko wsunęłam pod łóżko, a następnie zaczęłam serię energicznych
brzuszków. Potrzebowałam jakość oczyścić się z negatywnych doznań. Wysiłek
fizyczny był najlepszym rozwiązaniem. Pomagał mi dbać zarówno o sferę
psychiczną, jak i fizyczną. W obecnej sytuacji było to wskazane.
Kropelki potu wystąpiły mi na czole.
Czułam jak koszulka lepi mi się do pleców, a dłonie zaplecione na karku
ślizgają się, utrudniając zachowanie odpowiedniej pozycji. Za każdym razem
kiedy opadałam na drewnianą podłogę przez łopatki i kręgosłup przechodziły
miliony ostrych igieł. Zaciskałam zęby, zmuszając się do zwiększenie tempa. Dostawałam
zadyszki, którą starałam się zatrzymać; nikt nie mógł mnie usłyszeć. Moje
starania przerwały wibracje telefonu. Usiadłam w siadzie skrzyżnym i,
wsłuchując się w miarowe dźwięki telefonu, powoli dochodziłam do siebie. Nie
miałam ochoty na rozmowy, a zważywszy, że numer pozostawał nieznany, nawet nie
chciało mi się podnieść. Ale wibracje nie ustawały, a to mogło wywabić matkę
lub Kikkawę, o ile wrócił, z sypialni. Położyłam się na plecach i wyciągnęłam
do przodu, sięgając końcówkami palców po wystający z bocznej kieszeni torby
telefon. Włączyłam na głośnomówiący i położyłam obok barku, nadal leżąc na
podłodze.
— Tak, słucham — odezwałam się,
zdezorientowana ciszą.
— Myślałam, że już cię nie znajdę! —
Znajomy, kobiecy głos przekrzyczał jakiś szum po drugiej stronie aparatu.
Zaskoczona, poderwałam się gwałtownie do pozycji siedzącej i w kompletnym
oszołomieniu przyglądałam się urządzeniu. Jakby zaraz miała wyskoczyć z niego
moja rozmówczyni. — Wkurwiłaś mnie swoim
zniknięciem.
Zawsze
taka była. Sprawnie przechodziła do meritum. Miała miły głos, ale był on
również nieco oschły, miejscami smutny, co zmuszało mnie do zachowania
dokładnie takiej samej postawy.
—
Też się cieszę z naszej ponownej rozmowy — wyznałam.
Nie było mi to na rękę, ale najwyraźniej
nie miałam większego wyboru, jak wyjaśnić od początku powód mojego odejścia.
Odetchnęłam powoli, nadgarstkiem ocierając pot z czoła. Czekała mnie zawiła i
pełna pułapek rozmowa. Co gorsza, skoro udało jej się namierzyć mnie w ten
sposób, odnalezienie adresu nie było problemem.
— Sama nie wierzę w to, co mówię… Musimy się spotkać, i to jak
najszybciej, Satori — warknęła, niechętnie wypowiadając mój dawny
pseudonim.
— Nie nazywaj mnie tak. To przeszłość,
podobnie jak wy. — Złapałam telefon w celu rozłączenia się.
—
Musisz nam pomóc! Kurwa, Satori. Chyba coś nam się należy! Przyjęliśmy cię z
otwartymi ramionami, byliśmy dla ciebie dobrzy, nie mieszaliśmy w gówniane
sprawy, a ty masz nas w dupie… Daliśmy ci pseudonim… — Płakała. Z jej
gardła wydobywały się pojedyncze, spazmatyczne szlochy, które chciała stłumić.
Jednak mój słuch wyłapał drgania w jej głosie i charakterystyczne przerwy,
jakie robiła między wyrazami.
Zrobiło mi się jej żal. Miała rację; oni
jako pierwsi pokazali mi świat ulicy, to że zostałam z niego wyciągnięta nie
zależało od nich. Prawda jest taka, iż prawdopodobnie zatrzymaliby mnie przy
sobie, ale moje tchórzostwo pozostawiło im marną kartkę na stole z przy
głupawymi wyjaśnieniami i tak oto zniknęłam.
Potarłam zmęczone skronie. Czyli wciąż
nie nauczyłam się asertywności?
— Więc? — burknęłam, jednocześnie
wzruszając ramionami. Oby poczuła moją rezygnację i odpuściła.
—
Chodzi o nasze boisko… Ale to nie jest rozmowa na telefon.
— Nie próbuj grać w
coś, czego nie wygrasz! — syknęłam. — Nie wiem, o co ci chodzi. Jeżeli to
przekręt, to wszyscy gorzko pożałujecie!
—
Nie, Satori, jesteś bezpieczna. Gorzej z nami… Słyszałaś, że Junior wraca do
Japonii?
Tym pytaniem zbiła mnie
z pantałyku. Dziś nie słyszałam o niczym innym poza znanym przez ludzi ulicy
Nashu. Zorientowała się, iż gość jest wyjątkowo niebezpieczny, a obstawa, która
go pilnuje, uniemożliwia jakiekolwiek działania w celu pozbycia się tego
pasożyta.
— Tja, coś mi się o uszy obiło. —
Przewróciłam oczami. — Podobno ma niezłą grupkę do swojej dyspozycji.
— Kilkoro
już wysłał; przylecieli wcześniej niż zakładaliśmy! — Była coraz bardziej
rozhisteryzowana. — Oni… Oni wycięli naszych… Wyrżnęli ich w
pień… Zostało nas czworo…
Czworo… Z trzydziestu…
Znałam te osoby, znałam ich styl grania, to czym się zajmowali. Ich osobowości,
przeszłość, zainteresowania, pseudonimy – wydawały mi się teraz odległe, jakby
nigdy nie istniały. Pokusiłabym się o stwierdzenie, że pewnie tamten okres
czasu był wyimaginowany. Zaraz przylecą tajni naukowcy, naprawią mnie i okaże
się, iż mój mózg miał niecodzienną awarię. Wrócę do typowej dla
szesnastoletniej uczennicy rzeczywistości, a moja rozmówczyni będzie po prostu
dobrą koleżanką, nie menadżerką czegoś, co przestało funkcjonować… Przestało,
bo większość nie żyje; zamordowano ich, zdechli. Pogrzebie ich piasek i będą
równi, wszyscy dwa metry pod ziemią. Kto by pomyślał, że idea Pain’a znajdzie
odzwierciedlenie w tym świecie.
— Origami… — jęknęłam bezradna.
—
Błagam cię, Satori. Nie wiem, co robić. Nie wiem, gdzie jest reszta. Co jeśli…
Pain… — wyłkała ostatkiem sił. — Pierwszy
raz zetknęliśmy się z czymś takim. Wcześniej załatwialiśmy takie sprawy na
innej drodze… Koszykówka, wyścigi, czasem dyplomacja…
— Problem w tym, że
wszystko się zmieniło. — Przytoczyłam jej słowa Akiego.
Zdałam sobie sprawę, że
po mojej twarzy płyną łzy, a dłonie trzęsą się i drętwieją. Serce boleśnie
kołatało się w piersi. Jakim cudem udało mi się zachować w głosie powagę?
Zaciskałam palce na materiale koszulki, przyciskają czoło do zgiętych kolan.
Zabili dwadzieścia sześć osób za jednym razem. Dziwił mnie fakt, że Origami nie
zaalarmowała policji, ale pewnie sama trafiłaby na listę osób podejrzanych.
Obecnie mogła załatwiać sprawy wyłącznie samodzielnie. Albo liczyła na mnie:
przebojową Satori z przeszłością.
Dokładnie pamiętam dzień, w którym
przyjaciel Origami – niejaki Pain – tak mnie nazwał. Przyglądał mi się przez
dłuższą chwilę. Pytał coś na temat moich oczu, ale poza tym, że są szare nie
umiałam nic innego odpowiedzieć. Za każdym razem, gdy się jąkałam, klepał mnie
po głowie i mówił, że nie mam się czego obawiać, bo w gruncie rzeczy wszyscy
czegoś się boimy, chowamy coś przed światem, gotując piekło sobie lub drugiemu
człowiekowi. Miał silną ideologię oko za
oko, ząb za ząb; czasami uskuteczniał ją brutalnymi metodami, ale, mimo
braku dowodów, wiedziałam, że dawniej to on był krzywdzony. Stąd pseudonim. Pain równa się ból. Pamiętam też, że
uwielbiam japońskie legendy. Kupował książki o takiej tematyce. Istoty, jakie w
nich spotykał, przyrównywał do ludzi. Satori – demon umiejący przejrzeć ludzkie
serce – padł na mnie.
— W porządku — powiedziałam po długim
rozmyślaniu. — Gdzie proponujesz spotkanie?
— Przy
starej fabryce tkanin, niedaleko piątej dzielnicy — rzuciła na wydechu.
Wyczułam od niej ulgę i radość. — Bądź
sama. I lepiej weź coś do obrony, może się przydać… Tak na wszelki wypadek,
Satori… Przyniosę dla ciebie coś specjalnego! — wykrzyknęła na koniec,
urywając połączenie.
Westchnęłam ociężale, ponownie kładąc
się na plecach. Nie miałam w sobie energii, która pozwoliłaby mi na kolejną
serię ćwiczeń. Moją głowę zaczęły zaprzątać różne myśli. Zaczynały się na tym,
co ja tak właściwie robię, a kończyły na siniakach, które widniały na szyi
Midori. Sama ich sobie nie zrobiła. Bądź co bądź, przyjaźniłyśmy się od lat,
trudno mi było obojętnie przejść i zając się swoim życiem skoro ewidentnie
widziałam, iż było coś nie tak.
Poczułam się bezradna. Musiałam
zachowywać się, niczym rasowa egoistka, bo bardzo pragnęłam zostać na
Trzynastce; nie musieć znowu zmieniać drużyny. Cichutki głosik rozsądku
podpowiadał mi, że powinnam z tym skończyć. Odstawić na boczny tor i ulicę, i
przyjaciół, którzy nota bene wpędzą mnie w poważniejsze kłopoty niż mi się wydawało.
Leżąc zaczynałam się zastanawiać, kiedy
padną pierwsze strzały. Kiedy iskra przestanie być tylko czerwoną plamką, a
stanie się płomieniem, który pochłonie nas wszystkich.
Czworo
z trzydziestu.
Zapiekło mnie pod
powiekami, ciało przeszył nieprzyjemny dreszcz. Cholernie ciężko myśleć o
innych, gdy przy twojej skroni sterczy lufa. Jeśli dowiedzą się, że oprócz tej
czwórki przeżył ktoś, kto nieoficjalnie wciąż należał do tego boiska, mogą
próbować mnie znaleźć. Bałam się. Wmawianie sobie, że śmierć jest normalna dla
ulicy było pozbawione sensu. Śmierć z głodu, z przedawkowania, pod kołami
samochodu – one były na porządku dziennym. Nieraz rozmawialiśmy o weteranach
boisk, którzy opuścili ten świat i to przez własną głupotę. Śmierć spowodowana
przez drugiego człowieka… Nie potrafiłam poskładać myśli, dobrać odpowiednich
słów, aby opisać to, jak obecnie się czułam. Skronie zapulsowały boleśnie.
Mogłabym
przysiąc, że w głowie słyszę przygaszony, lodowaty ton Pain’a.
Charakterystyczny dla jego dwojakiej natury wesołego zabójcy. Złapałam się za
włosy, pierwsze łzy stoczyły się po policzkach, łaskocząc skórę i znikając na
karku. Zacisnęłam zęby.
Czworo z trzydziestu.
Słowa Origami odbijały
się echem po pomieszczeniu. Ściany zaczynały się kurczyć, odbierały mi oddech.
Chciałam stać się częścią tego pokoju, wniknąć w jego obdrapane wnętrze, by nie
musieć oglądać tego, co działo się wokół mnie. Ból głowy ustał, podobnie jak
klaustrofobiczne wrażenia. Oczy nie produkowały już łez. Wezbrał we mnie gniew
– następstwo strachu i rozpaczy. Dał o sobie znać w chwili, gdy pomyślałam o
samotnej czwórce, która jest wystawiona; jak tarcze na strzelnicy. Naciskasz
spust i koniec. Podziurawione.
Zerwałam się na równe nogi. Nie
wiedziałam czemu tak reagowałam. Normalna osoba wciąż by płakała. Ale od kiedy
stałam się normalna? Nie z tym alter ego. Moja pięść zetknęła się ze ścianą.
Kostki zabolały, spod zdartej skóry wypłynęły kropelki krwi. Ból przyniósł mi
ulgę. Wyobrażałam sobie, że miejsce, z którym zetknęła się moja dłoń, z którego
pod wpływem ciosu odpadał tynk, to tak naprawdę twarz oprawcy. Głównego sprawcy
zamieszania – Nasha Golda Juniora. Uśmiechnęłam się złośliwie, po czym
poprzysięgałam, że kolejny cios będzie zarezerwowany dla niego.
Musiałam stać się silniejsza,
pewniejsza, bardziej poinformowana. Gdy ukończę swój trening, wyjdę na
spotkanie temu mężczyźnie. Nie poddam się dopóki go nie zobaczę i nie uduszę
gołymi rękami. Tak jak on dusi moich bliskich.
<>
Pomieszczenie wydawało się przerażające.
Wnikliwa ciemność otaczała nas zewsząd. Przez moment wypatrywałam świecących
oczu, które mogłyby pojawić się w niemal namacalnej czerni. Ale nic się nie
wydarzyło. Było po prostu trochę bardziej chłodno niż do tej pory. Mimo to
czułam się notorycznie obserwowana. Każdy fałszywy krok oznaczał porażkę,
dlatego od kilku dni unikałam wszelkich kontaktów. Rozmowa z Natsu była przypadkiem.
Pożądanym przeze mnie, ale nie zmienia to faktu, że bardzo się wtedy bałam; nie
tylko jej reakcji. Najgorsze, iż zauważyła siniaki. Zawsze była spostrzegawcza,
a ja na tyle przerażona, by o tym zapomnieć. Na moją niekorzyść… Chyba.
Po podłodze walały się jakieś graty,
kilka podkoszulków i – być może – dwie piłki od kosza. Ominęłam je szybko i
zgrabnie, po to, aby nie robić większego hałasu. Przedarłam się przez pierwsze
pomieszczenia. Moje źrenice zaczęły mimowolnie przystosowywać się do panujących
tutaj warunków. Rozróżniałam poszczególne kształty, dlatego rozpoznanie
przykrytej kocem ludzkiej sylwetki nie zajęło mi dużo czasu. Przecisnęłam się
pomiędzy kanapą a stolikiem usłanym apteczkami i przyklęknęłam przy boku sofy,
przypatrując się czubkowi głowy chłopaka. Oddychał miarowo, choć dawało się
usłyszeć pojedyncze szmery oraz chrząknięcia. Odwrócony do mnie tyłem, smacznie
spał, okrywając całe swoje ciało. Wiedziałam, że robił to, abym zbytnio się nie
martwiła. W końcu podczas przesłuchania nie wykazywali nawet grama litości,
okładając go, wiążąc, pokazując, co zrobili z dwudziestoma sześcioma innymi
graczami, ponieważ ci nie chcieli wyjawić ważnych informacji. Problem polegał
na tym, że zostaliśmy uwikłani w coś, o czym nie mieliśmy żadnego pojęcia.
Jednak oni nam nie wierzyli; cokolwiek byśmy nie powiedzieli, uznawali nas za
kłamców. Brak możliwości obrony dawał nam się we znaki, szczególnie Kagamiemu,
który przyjmował na siebie cały ciężar rozmów z nimi.
Mruknął coś pod nosem, odwracając się do mnie
przodem. Nawet poprzez ciemność byłam w stanie zobaczyć rozległe bruzdy i sińce
zdobiące jego oblicze. Podbite oko puchło coraz bardziej, warga była pęknięta,
a łuk brwiowy na pewno nadawał się do szycia. Kagami nie chciał iść do lekarza.
Przyniosłoby to masę wyjaśnień, a gdyby oprawcy się dowiedzieli, byłoby po
naszej dwójce. Nie chciałam kończyć z tym światem. Jednakże bardziej od śmierci
bałam się życia bez Taigi. Ratował mi życie, zbierając baty także za mnie.
— Jesteś — szepnął, ledwo wypowiadając
słowa. Patrzył na mnie spod przymrużonej powieki; drugiej nie był w stanie
otworzyć.
Uśmiechnęłam się delikatnie, tuszując
oznaki większego zainteresowania jego stanem zdrowia.
— A no. Zostawiłeś drzwi otwarte, więc
weszłam. — Wzruszyłam ramionami. — Nie powinieneś tak robić — wypaliłam.
Policzki zapiekły mnie z zażenowania.
Nic nie uchroni nas przed karą, którą dostajemy.
— Denerwują się, gdy zamykam. Boją się,
że ktoś ich zauważy. — Podparł policzek na łokciu, przez co miałam idealny
widok na jego napięty mięsień. Skarciłam się w myślach. Nie powinnam myśleć o
takich głupotach. Nie, kiedy wisi nad nim niebezpieczeństwo. — Co? — zapytał,
spostrzegając mój wzrok na sobie.
—
Nic — odparłam z lekkością. — Zastanawiam się, jak możemy spełnić ich
oczekiwania.
Usiadł powoli, opierając się plecami o
kanapę. Chwilkę mu to zajęło; krzywił się przy każdym ruchu. Ostatnim razem
porządnie uwzięli się na jego żebra. Miałam nadzieję, że żadne nie została
złamane. Brzegi jego torsu były opuchnięte i fioletowe.
— Byłem u Chinatsu… — wyznał.
Przytaknęłam mu. Podczas pogawędki z dziewczyną zorientowałam się, że ich
spotkanie miało miejsce. — Ona nam pomoże, jeśli ją poprosimy, Midori — jęknął,
łapiąc się za klatkę piersiową. — Bo wiesz… Znowu gra — zaśmiał się ochryple,
ale zaraz zaniósł się kaszlem.
I wtedy się rozpłakałam. Od rana czułam
jak wielki kamień naciska na mnie w środku. Starałam się stłumić wszelkie emocje,
odsuwając od siebie złe myśli. Teraz pękłam. Zakryłam buzię ustami i zaniosłam
się urywanym szlochem. Łzy spływały po policzkach; ugięłam się i wylądowałam na
kolanach. Kagami nachylił się do mnie, po czym pogładził mnie po ramieniu.
— Boję się — wyłkałam.
— Wiem. — Przysunął się bliżej. Złapał
moją twarz pomiędzy swoje duże dłonie, sprawiając, że prawie w nich utonęłam.
Patrzył na mnie z uczuciem. Swoim
spojrzeniem dodawał mi otuchy, ale w karmazynowych tęczówkach widziałam coś więcej.
Nie były ostoją spokoju, a jedynie rezygnacji. Należały do człowieka, który się
poddał. Wzdrygnęłam się i zaszlochałam.
— Powinniśmy spotkać się z jej ludźmi.
Gdziekolwiek są, mogą nam pomóc, ale potrzebujemy sporo pieniędzy… Jak dobrze,
że wszyscy jesteśmy w to zamieszani. — Na jego ustach zagościł ironiczny
półuśmiech.
Żałośnie pociągnęłam nosem, ocierając łzy
z policzków. Zastanawiałam się, czy Chinatsu wiedziała o tragedii, jaka się
wydarzyła. Dwudziestu sześciu ludzi
musiało zginąć, aby zleceniodawca masowego morderstwa nasycił swój głód.
Przypływ nowego bólu ogarnął moje ciało.
Następni może być my.
— Nie płacz już, mała. — Puścił do mnie
oczko. — Nie w takim gównie się siędziało.
Skłamał. Poza uliczną koszykówką nigdy
nie brał udziału w większych akcjach. Odniosłam wrażenie, że coś się zmieniło.
Ulica nie była tak odległa i wroga, jak w tym parszywym momencie.
Odwróciłam głowę w bok, natrafiając na
małą fotografię zasłoniętą przez bandaż. Chwyciłam ramkę i powoli uniosłam.
Była wyjątkowo czysta oraz krucha. Przybliżyłam ją do oczu i z wrażenie głośno
wciągnęłam powietrze. Taiga obserwował moje reakcje, uśmiechając się pod nosem.
Wyglądał na odprężonego. Zdjęcie przedstawiało naszą drużynę, łącznie z Natsu,
która obejmowała Izukiego i Teppeia. Miała szeroko rozciągnięte kąciki ust.
Mężczyźni musieli przyklęknąć, aby Kaminaga dosięgnęła do ich barków. Reszta po
prostu stała i trzymała w rękach pomarańczowe piłki. Byliśmy szczęśliwi, nawet
Chinatsu wówczas często się śmiała, żartowała i sama proponowała towarzyskie
mecze. Ciekawe, czy teraz także jest starą, dobrą Chinatsu Kaminagą.
Nie, nie może nią być. Przyjęła jakiś
pseudonim, wmieszała się w grupkę, zapomniała o nas. Analizując jej
umiejętności, pokusiłabym się o stwierdzenie, że należy do jakiejś ważniejszej
szajki, co ma duży wpływ na naszą sytuację.
—
No już, damy radę — szepnął
pocieszająco.
—
Tak. Pewnie tak. — Podniosłam się
na równe nogi i nerwowo otrzepałam jeansy. — Wpadnę do ciebie jutro. Też jakoś
o tej godzinie — rzuciłam na odchodne.
Pomachał mi z niemałym trudem.
Wyślizgnęłam się z mieszkania i szybko przemierzyłam klatkę schodową. Na dowrze
było ciemno i, jak na ten miesiąc, niezwykle zimno. Odetchnęłam głęboko,
wciągając do płuc multum świeżego powietrza. Niosło za sobą zapach
nadchodzącego deszczu. Przyspieszyłam kroku, trzymając się głównych,
zatłoczonych ulic. Życie w Tokio nigdy nie ustępowało. Nocą bywało bardzo
głośne i rozrywkowe, co dawało mi poczucie jako takiego bezpieczeństwa. Wśród
tłumu nikt mnie nie zaatakuje.
Przeszłam obok ciemnej uliczki. Zimne
dłonie wysunęły się z niej gwałtownie, przytrzymując kark, łokcie i na końcu
zasłaniając buzię. Cuchnący oddech owiał moją skórę tuż nad uchem. Szarpnęłam
się, ale mocny uścisk wzmocnił się, paznokciami raniąc skórę. Odwrócił mnie
gwałtownie i wepchnął pomiędzy ohydne, zielone kontenery, których ktoś dawno
nie opróżniał. Zatkałam nos, potykając się o własne nogi. Udało mi się jednak
zachować równowagę.
— Mamy do pogadania, księżniczko —
syknął głos za mną.
Czułam ucisk w żołądku. Wysoki mężczyzna
o długich, czarnych i przetłuszczonych włosach przyglądał mi się cwaniacko.
Kijem stukał o wewnętrzną stronę dłoni. W cieniu za nim czaiło się jeszcze
kilka uzbrojonych osób. Ucieczka nie wchodziła w grę; to ślepy zaułek. Zbliżył
się pewnym krokiem. Twardo stałam na nogach, skupiając swoją uwagę na jego
dłoniach pokrytych strupami i obgryzionymi do krwi paznokciami. Przełknęłam
gulę w gardle. Podziwianie jego obrzydliwości nie było dobrym pomysłem, zrobiło
mi się niedobrze. Nogi miałam jak z waty, przez buzię przechodziły tylko
niemrawe piski.
— Pamiętam cię. — Splunął pod moje
stopy. — Przesłuchiwałem twojego chłopaka. Fajnie było, księżniczko. Strasznie
twardy koleś, szkoda, że tak szybko udało mi się go złamać — wybuchnął głośnym
śmiechem. Pomiędzy jego towarzyszami powstały szydercze szmery skierowane w
moją stronę.
Przesunął palcem po moim nagim ramieniu.
Odskoczyłam jak poparzona, ale ten skutecznie podciął mi nogi. Uderzyłam czołem
o beton i krzyknęłam. Wtedy ostrą krawędź buta wbił w środek mojego brzucha.
Zaniosłam się szlochem, kiedy ciało odmówiło mi posłuszeństwa i nakazało skulić
się do pozycji embrionalnej. Zwymiotowałam, dławiąc się treścią swojego
żołądka. Więc tak znęcali się nad Kagamim? Pewnie i tak prezentowałam się
milion razy żałośniej niż chłopak. Nie ma co porównywać, byłam beznadziejna.
Kosmyki włosów wysunęły się z kucyka i przykleiły do rozgorączkowanej skóry.
Wnętrzności paliły mnie niemiłosierne, zaś nieprzyjemny posmak kwasu w buzi
napawał obrzydzeniem. Otarłam usta wierzchem dłoni. Uniosłam podbródek i
wyzywająco popatrzyłam mu w oczy. Zaskoczony uniósł brwi.
— Jeszcze ci mało, księżniczko? —
ryknął, odchylając się do tyłu.
Drewno śmignęło obok, a następnie kij
jaki trzymał, zetknął się z moim kręgosłupem. Bolało najbardziej z
dotychczasowych ciosów. Krzyknęłam, aż zabolały struny głosowe. Ległam, niczym
długa, nie umiejąc nawet wesprzeć się na nadgarstkach. Rozluźniłam mięśnie,
mając nadzieję, że w ten sposób mniej odczuję skutki katowania.
Drugi cios. Nie byłam w stanie rozróżnić
poszczególnych kształtów. Wszystko zlewało się z ciemnością. Sylwetki ludzi
migały mi przed oczami. Trzeci cios. Łzy poleciały mi z oczu. Dlaczego ciągle
płakałam? Gdybym tylko chciała, mogłabym przemknąć się pod jego ramieniem, biec
co sił w nogach, a potem przedrzeć się przez siatkę. Na pewno jest w niej jakaś
dziura albo coś, co pozwoli mi podciągnąć się w miarę szybko i oddzielić od
oprawcy. Ponownie zebrało mi się na wymioty. Powstrzymałam je. Leżenie w nich
byłoby oznaką, jak bardzo upadłam; poddałam się. Trzeci cios. Mężczyzna, który
przypominał mi szczura ryknął gwałtownie. Uderzenie nie nadeszło. Zamiast niego
na policzku poczułam coś wyjątkowo ciepłego. Ośmieliłam się spojrzeć w górę.
Facet szamotał się, jak w konwulsjach.
Kij znajdował się na ziemi, kusząco blisko mojej ręki. Oprawca trzymał się za
dłoń, z której wystawał nóż. Przedmiot przebił część ciała na wylot, zapewne
natrafiając na żyłę, bo krew była wszędzie: na ziemi, na mnie, na jego ubraniu.
Rozpłakałam się, po czym ostatkiem sił doczołgałam do kija, by wesprzeć się na
nim. Nie próbowano mnie powstrzymać. Nic dziwnego. Gdy się odwróciłam pozostali
kompanii mężczyzny-szczura leżeli bez ruchu, z szeroko otwartymi oczami.
Zamarłam, niezdolna do poruszenia się. Wypuściłam broń z ręki i zaczęłam się
cofać.
Kto…?
— Proszę, proszę. A mówiłeś, że mam
chujowego cela. — Postawna sylwetka wyłoniła się z cienia.
Mężczyzna podrzucał nóż w ręku i
uśmiechał się intrygująco. Miał czarne, rozczochrane włosy, które zabrał w
niechlujny kucyk. Za nim stał równie pewnie wyglądający facet o szarych
włosach. Na twarzy miał maskę… i wyraz ignorancji.
— Bo masz. — Wzruszył ramionami, sięgnął
do kieszeni i wyjął jakąś małą książkę. Jak gdyby nigdy nic pogrążył się w
lekturze, olewając to, co działo się wokół niego.
Wstrzymałam oddech, podczas gdy mój
przeciwnik klął pod nosem niezrozumiałe dla mnie słowa. A potem świst. Ostrze
przeleciało koło mojego ucha i wbiło się mu trochę powyżej łokcia. Musiało
cholernie boleć, bo zawył, wyginając się pod dziwnym kątem. Dreszcz przesunął
się po całej długości moich pleców, skutecznie mnie unieruchamiając. Mimo to
moje myśli biegły od jednego kierunku do następnego, zatrzymując się na
nieznajomej dwójce.
— Załatw to szybko, Madara. Nie mam
ochoty spędzać tutaj całej nocy. Śmierdzi, i jakaś dziwka patrzy się na nas. Ją
też trzeba będzie zlikwidować. — Przeszył mnie lodowatym spojrzeniem znad
książki. Jęknęłam zrezygnowana. Nie byłam ani panią do towarzystwa, ani nie
poczuwałam się do bycia martwą.
— Czego w zdaniu: idę się zabawić nie zrozumiałeś? — wypalił czarnowłosy, mierząc
tamtego złowrogim spojrzeniem. — Daj mi się nacieszyć wolnością!
— Wszystkiego — odparł. — Łącznie z tym,
co ja tutaj robię. Z tobą — wycedził.
— Możesz śmiało spierdalać. —
Ostentacyjnie pomachał mu ręką przed twarzą.
Powstrzymałam przypływ histerycznego
śmiechu. Ta dwójka najwyraźniej nic nie robiła sobie z tego, iż torturują
jakiegoś człowieka na oczach szesnastolatki. Zamiast wyrzutów sumienia
wchodzili ze sobą w zabawne dyskusje. Pewnie nie zauważyliby gdybym zniknęła.
— Ktoś musi robić za twoją niańkę —
prychnął znajomy Madary.
— Oj, nie martw się. Nie
skończę jak twoi kumple. — Puścił mu oko.
Mężczyzna zrobił się cały czerwony z
gniewu. Cisnął książką o beton i napiął mięśnie, przez co wydawał się
potężniejszy i silniejszy.
— Madara, chuju! — ryknął, zamachując
się pięścią, która natrafiła na pustkę.
Madara odskoczył w bok, śmiejąc się w
najlepsze. Pomiędzy palcami lewej dłoni trzymał trzy srebrne noże, które
połyskiwały w blasku księżyca. Popatrzyłam w bok. Szczur krzywiąc się, wyciągał
z ramienia ostrza. Kiedy wreszcie udało pozbyć mu się obu, wstał bezszelestnie
i wbił spojrzenie w kłócących się mężczyzn. Na jego twarzy wymalowała się
satysfakcja oraz pewność siebie. Fuknął pod nosem, ścisnął rękojeści aż
zbielały mu kostki i z biegu natarł na moich wybawicieli. Ci jednak byli zbyt
zajęci sobą, aby wyczuć niebezpieczeństwo. Musiałam się odwdzięczyć. Odbiłam
się od ziemi; kolano zakuło niemiłosiernie, pod powiekami pojawiły się łzy.
Inne obrażenie również dały o sobie znać, ale sprintem pokonując odległość
dzielącą mnie od pleców Szczura, udało mi się do niego dotrzeć. Rzuciłam się na
niego, oplatając ramionami w pasie. Przeturlaliśmy się po ziemi, oboje krzycząc
i wierzgając co sił. W efekcie mojego heroicznego czynu znajdował się nade mną
z uniesionym nożem, gotowym do zatopienia w moim ciele. Złapałam mocno za jego
nadgarstek, dociskając plecy do podłoża. Był silniejszy. Histeryczny oddech
wydobywał się z moich płuc, a mięśnie paliły żywym ogniem.
Nie
dam rady. Nie dam rady. Nie dam rady.
Końcówka noża
przesunęła po moim policzku. Poczułam pieczenie, zaraz potem krew wypływającą z
rany. Uśmiechnął się cynicznie i oblizał wargi, ukazując mi pożółkłe zęby. Mdliło
mnie z nerwów. Jego tłuste włosy opadły kaskadą na jego ramiona, ograniczając
mi pole widzenia, chociaż i tak barwy zlewały się w całość. Jeszcze milimetr i
skończę swój żywot. Tu, w ciemnym, cuchnącym zaułku, bo chciałam się wykazać i
pomóc komuś, kogo nawet nie znam. Chinatsu byłaby ze mnie dumna. Uczepiłam się
tej myśli, pragnąc, aby była moją ostatnią.
Zamknęłam oczy i powoli zaczęłam
odpuszczać. Wtedy mężczyzna niespodziewanie jęknął i zwalił się na mnie,
puszczając nóż, twarz kryjąc obok mojego barku. Uchyliłam powieki. Z jego karku
wystawała rękojeść. Był martwy.
Martwy.
Krzyknęłam i zepchnęłam go z siebie,
czołgając się jak najdalej od trupa. Zakryłam usta, niemal czując odór
gnijącego trupa. Madara miał wypisany na twarzy uśmiech zadowolenia. Kawałkiem
koszulki przecierał wyjęty z ciała nóż, pozbywając się krwi. Jego partner nie
spuszczał ze mnie wzroku. Maska na jego buzi utrudniała mi wychwycenie mimiki i
oszacowanie ile mam szans na przeżycie. Do tej pory szczęśliwa gwiazda wisiała
nade mną i pomagała; przysyłała Kagmiego, a teraz dwój nieznajomych obrońców.
— Przez chwilę wydawało mi się, że ona
to Kami. — Madara wskazał na mnie palcem i ułożył usta w podkuwkę. Był mną
rozczarowany.
Kami – brzmiało dziwnie znajomo.
Przecież Chinatsu nie przybrałaby tak kiczowatego pseudonimu. Zbyt proste w
rozszyfrowaniu, za mało chwytliwe. Może właśnie o to jej chodziło? Chciała
przestać być rozpoznawalną. O Satori wiedziała większość ulicy, o Kami nie
dowie się nikt. Oblizałam popękane wargi, które zapiekły.
— Jak ci na imię, dziecko? — Madara pochylił
się nade mną, podpierając po bokach.
— Nie jestem dzieckiem. Mam więcej lat
niż wyglądam — wydukałam, rumieniąc się po czubek nosa. — Kim wy jesteście?! —
wybuchłam niekontrolowanie.
— Twoimi wybawicielami. Okaż szacunek! —
Okładka książki uderzyła o moje czoło. Wielki guz jaki powstał po bijatyce z
tamtym mężczyzną zabolał na tyle, żebym musiała krzyknąć, dociskając dłonie do
skóry. — I przestań się wydzierać!
— To z pewnością nie jest Kami. Ona by
się nie darła. — Madara podrapał się po brodzie, zamyślając na dłuższy moment.
Obaj odwrócili się na piętach i szybko
zaczęli przemierzać zaułek, co jakiś czas wyjmując noże z poszczególnych ciał.
Zdziwił mnie fakt, że żaden nie starał się mnie przekonywać, żebym nie szła na
policję. Z drugiej strony co zwykli funkcjonariusze mogli zrobić tej dwójce,
mając na świadka jedynie mnie – zwykłą szesnastolatkę.
Zaświtało mi w głowie. Oni mogli mi
pomóc, uratować Kagamiego i pozostałych z Pokolenia Cudów. Jeśli należą do
boiska, daj Boże jednego z Wielkiej Trójki, to będą szanować koszykówkę, a
potępiać brutalność z jaką działa Junior. W dodatku Kami – jeśli to Natsu –
byłaby idealną przepustką.
Zerwałam się pędem, wyprzedziłam
zdezorientowanych facetów i zagrodziłam im drogę. Rozłożyłam ramiona w poprzek,
zaś na twarzy przybrałam maskę odwagi. Wnętrzności skręcały mi się ze strachu i
przejęcia.
— Zabierzcie mnie do Kami! — rozkazałam,
unosząc podbródek.
Wymienili znaczące spojrzenia, których
nie udało mi się rozszyfrować. Wstrzymałam oddech.
— Nie nasyłamy na naszych zagrożenia —
wycedził Madara.
—
To nie tak! — pisnęłam, przysuwając się bliżej. Poczułam, że w ich oczach muszę
wypadać jako zdeterminowana wariatka. — Wydaje mi się… Nie… Znam Kami! —
powiedziałam hardo, ściskając dłonie w pięści.
Szarowłosy uniósł brew, patrząc na mnie
z politowaniem. Prychnął coś pod nosem, po czym przewrócił oczami. Złapał mnie
za łokieć i mocno wbił palce, ciągnąc za sobą. Wepchnął mnie na tylne siedzenie
jakiegoś samochodu i, bez dalszych ceregieli, zatrzasnął mi drzwi przed nosem.
Obaj wgramolili się zaraz po mnie; na zewnątrz przez kilka sekund dyskutowali,
ale nie potrafiłam ich usłyszeć. Bałam się poruszyć o milimetr, a co dopiero
podsłuchiwać.
— Leż z głową nisko — polecił mi Madara.
Siedział za kierownicą i tlił wcześniej zapalonego papierosa. — Pamiętaj… Kami
pojawia się tylko po południu. — Odwrócił się. Przez ramię posłał mi cwaniacki
uśmiech. Jego kompan odwrócił twarz do okna. — Spędzimy razem sporo czasu. Może
wtedy powiesz nam, co robiłaś z ludźmi tego gnoja i dlaczego tak bardzo zależy
ci na Kami — zarechotał.
Zastygłam w bezruchu. Kiedy wyjechał na
ulicę i coraz szybciej wyprzedzał spokojniejszych uczestników ruchu, przywarłam
plecami do oparcia, głowę wciskając jak najbliżej drzwi. W ten sposób trudniej
było mnie zobaczyć. Zapiekły mnie oczy, a chwilę potem gryzłam kostki u rąk,
aby jakoś powstrzymać szloch. Zbyt wiele się wydarzyło, bym mogła powrócić do
szarej normalności.
A
propos normalności. Zastanawiałam się, czy Chinatsu jest w pełni sprawna
psychicznie, skoro obraca się – na własne życzenie – w takim podłym i plugawym
środowisku. O co toczy się jej gra? Zemsta, adrenalina, skłonności samobójcze –
wszystko idealnie określało Kaminagę. Mimo to, nadal niczego nie pojmowałam.
Moje myśli zostały rozrzucone przez jedno, głuche pytanie:
Czy Kami to ta sama osoba, o której
myślę?
Od autorki: Wiem,
nienawidzicie mnie, bo musieliście tyle czekać na kolejną notkę. Co gorsza to
dopiero trzecia, gdzie tu kolejnych siedemnaście (patrz spis treści) xD. Zaraz
Wam się jakoś wytłumaczę J. Mam bardzo napięty – że tak się wyrażę
– grafik. Na kwiecień przypadały egzaminy, a od trzech tygodni walczę z
rekomendacjami, przemówieniami, konkursami i prezentacjami, ponieważ chcę, żeby
moje oceny były w miarę pozytywne xD. No i wciąż walczę z zakładką "Bohaterowie", która doprowadza mnie do szału xD
Obiecuję,
że po szesnastym czerwca jestem do Waszej dyspozycji. Notki będą pojawiać się
częściej; nie wiem, jak będzie teraz xD. O ile ktoś to jeszcze czyta :D.
Z
góry przepraszam za wszelkie błędy; udziela mi się brak bety, heh.
W
ramach rekompensaty zdradzę, iż w kolejnej notce pojawi się Sasuke, będzie
więcej Madary, Kakshiego i Chinatsu. Trzymajcie kciuki, aby wszystko się udało!
I nie zapomnijcie o komentarzu, chętnie poznam waszą opinię na temat notki.
Kurwa, i piszczałam jak rasowa sucz, kiedy był moment z Naruto xD nie no babo, rewelacyjnie piszesz! Warto czekać, oj warto. Mój mózg nie jest w stanie wykreować takich zdań jak ty tutaj. Szacun, beybe szacun.
OdpowiedzUsuńDoczekasz się więcej momentów z Uzumakim. Blondyn jest filarem tego opowiadania. xD
Usuń